Boliwiaaaaa!!!!!
list
z 27 maja 2001
Heeeeej!!!!!
Za tydzień
wyjeżdżam!!!!! Najpierw do Frankfurtu (bo stamtąd są tańsze bilety na samolot)
autobusem, a z Frankfurtu samolotem do Sao Paulo (Brazylia), tam przesiadka
na inny samolot (jakiejś linii tamtejszej, południowoamerykańskiej) i do La
Paz!!!! Będę tam piątego czerwca o wpół do drugiej po południu (czasu tamtejszego,
czyli to będzie wpół do ósmej wieczorem naszego czasu). Moja pierwsza podróż
samolotem!! I od razu 17 godzin lotu!!! Sześć godzin różnicy czasu!!! I lotnisko
El Alto w La Paz, które znajduje się na wysokości prawie 4000 m n.p.m.!!!!!!
Jak ja to przeżyję????
Na razie
to ledwo żyję z innego powodu - sesja... W najbliższym tygodniu cztery egzaminy...
puffff.....
Ale wiesz
co, wprawdzie mam już bilety - patrzę na nie codziennie - robię różne zakupy
konieczne przed podróżą - zdaję egzaminy, żeby nie musieć ich przekładać na
wrzesień - to jeszcze ten cały wyjazd jakoś nie do końca mieści się w moim móżdżku.
Wyjazd w tamte strony był moim największym marzeniem już od kilku lat, ale zawsze
był gdzieś het... daleko... Próbowałam pojechać na wykopaliska do Peru z Misją
Andyjską Uniwersytetu Warszawskiego, ale tam jeździ tylko p. prof. Ziółkowski,
jego żona i grupka ulubionych studentów z archeologii na UW... A studencina
religioznawstwa z Krakowa to nie ma żadnych szans na załapanie się na taki wyjazd...
Ameryka jawiła
mi się w jakiejś odległej przyszłości, gdzieś na horyzoncie, który ciągle się
oddala. Więc kiedy dostałam to zabójcze pytanie od Sergia ("a może pojechałabyś
w tym roku z nami?"), to myślałam, że padnę trupem na miejscu. Potem była straszliwa
huśtawka jadę-nie jadę... Ty "oberwałeś" samym początkiem - moimi wątpliwościami,
czy się na coś takiego nadaję; potem było nerwowe oczekiwanie na oficjalną odpowiedź
od Central Michigan University na moją prośbę popartą rekomendacją od jednej
z moich wykładowczyń, wreszcie odpowiedź przyszła; wtedy rozesłałam tego entuzjastycznego
maila, że JADĘ. Potem się okazało, że prezydent Bush obciął dotacje na naukę
i były problemy z otrzymaniem funduszy, był rozpatrywany wariant awaryjny (zamiast
do Boliwii, żebym pojechała tam do nich, do Stanów, na jakiś miesiąc i posiedziała
trochę w bibliotekach, no i w laboratorium archeologicznym nad opracowywaniem
danych – przygotowują jakąś większą publikację). To były znowu ciężkie dwa-trzy
tygodnie, wreszcie na moje urodziny (7 V) dostałam tryumfalnego maila, że pieniądze
są i jedziemy do Boliwii. No, w sumie to kto niby miałby dostać te pieniądze,
jeśli nie Chavezowie (z tego co zauważyłam, to są dosyć znani w tym światku
"andologów")!!!
Po wykopkach
planowałam wycieczkę po Peru, ale wybito mi to z głowy. Był to, powiedzmy...
poroniony pomysł. Jeszcze żebym była facetem, to żaden problem, można jeździć
samemu, gdzie dusza zapragnie...
Tylko jedna
osoba nie może odżałować tego, że nie jadę do Peru, a mianowicie taki Peruwianiec
z Arequipy (południe Peru), którego poznałam przez Internet i który strasznie
cierpi, że nie będę na jego urodzinach. No trudno. Skoro aż tak mu zależy na
poznaniu mnie "z ciała i kości", to niech się pofatyguje mnie odwiedzić w Boliwii.
:-)
W ogóle o
Peru dowiedziałam się parę rzeczy, które mnie wbiły w podłogę. No fakt, że moja
wizja Ameryki Południowej była romantycznie wyidealizowana, oparta na książkach
archeologicznych, które o aktualnej rzeczywistości nic nie mówią oraz na informacjach
z różnych stron w sieci - stron tworzonych przez Peruwiańczyków starających
się przedstawić swój kraj od najpiękniejszej strony, znowu – głównie archeologicznej.
Więc nie sądziłam, że w kraju, którego główną atrakcją turystyczną są rzeczy
stworzone przez przodków dzisiejszych Indian mogą istnieć miejsca, gdzie Indianom
jest wstęp wzbroniony. Albo, że obecnie większości Peruwiańczyków nie stać na
obejrzenie największej atrakcji turystycznej Peru - Machu Picchu. Zresztą mnie
też nie byłoby stać, wstęp kosztuje 40 dolarów. Cena w sam raz dla Amerykanów,
którzy aktualnie tym miejscem zawiadują.
Wybito mi
z głowy też inny mój pomysł, tj. wyjazd na stypendium na pół roku czy rok do
któregoś z peruwiańskich uniwersytetów – najchętniej do kuzkeńskiego, bo to
jest miasto, gdzie dawne tradycje faktycznie żyją. No, przyznajmy: obecnie głównie
dla turystów. No, ale miałabym szansę pomieszkać trochę wśród tamtych ludzi,
poznać ich i zrozumieć. Niestety, poziom peruwiańskich uniwersytetów jest, jak
się zdaje, żenujący. Więc ten pomysł idzie ad acta, ale natychmiast na
jego miejsce wskoczył nowy: może jakiś uniwersytet boliwijski... :-) Zobaczymy,
jak to wygląda w La Paz, będę tam kilka dni wcześniej niż reszta ekipy, więc
będzie czas, żeby się troszkę rozejrzeć.
A po przyjeździe
Chavezów - do roboty!!!! Ale nie będziemy cały czas pracować - będą chwile wytchnienia
- a jedna będzie wyjątkowo interesująca, cała ekipa jest zaproszona na ślub
i trzydniowe wesele dwojga Indian Ajmara. :-) To może być NAPRAWDĘ interesujące.
Tym bardziej, że z tego, co słyszałam (od Boliwijczyków), Indianie Ajmara są
zamknięci w sobie i niechętni wobec obcych, więc to zaproszenie jest sporym
wyróżnieniem. :-) No a poza tym, to oni wszyscy tylko teoretycznie są chrześcijanami,
praktycznie mogę być świadkiem różnych dziwnych ceremonii. :-) Obiecuję sprawozdanie,
z wesela i nie tylko, bo będzie więcej takich etnograficznych wycieczek. :-)
Uff, ale
się rozpisałam. No dobra, nie będę już więcej męczyć Twojego wzroku i nadużywać
Twojej cierpliwości :-)
pozdrawiam
serdecznie
Stasia
powrót
do strony głównej
list następny