Wieści z drugiego końca
świata
list z 10 czerwca 2001
Witajcie,
Przepraszam
za zwłokę w pisaniu, ale tak jakoś wyszło. Zacznę od początku, bo nie wszyscy
wiedza, jak dotarłam. Ale nie chce mi się powtarzać, i tak po powrocie napisze
dłuugie sprawozdanie oparte na moim dzienniku. Więc w skrócie, miałam niesamowite
szczęście od samego początku, zamiast cały dzień kiblować Bóg wie gdzie we Frankfurcie
to trafiłam do domu jednej sympatycznej Polki, na lotnisko zaprowadziła mnie
stewardessa Lufthanzy (czyli linii, którą leciałam), dostałam miejsce przy oknie
w obu samolotach, a dłuższe oczekiwanie na samolot w Sao Paulo (spóźnił się
2 godziny, bo była mgła i nie mógł wylądować) umilił mi napotkany przypadkiem
Boliwijczyk. W La Paz poczułam się tak, jakbym urodziła się i całe życie spędziła
na wysokości co najmniej 3 tysięcy m. n.p.m. Pierwsze dni spędziłam biegając
w te i we wte po La Paz. W zasadzie miasto jak każde inne, ale położone w cudnej
scenerii, w dolinie, przy czym centrum i bogatsze dzielnice położone są w dole,
a biedota mieszka w górze, aż do wysokości 4000 m n.p.m. I właśnie dzielnice
biedoty są najpiękniejsze, ze względu i na widoki zapierające dech w piersiach
i również ze względu na mieszkańców, Indian Ajmara. Od przedwczoraj każdy dzień
jest coraz bardziej szalony.
Wiec przedwczoraj
cały Boży dzień spędziłam z takim jednym Boliwijczykiem, zaczepił mnie koło
dziesiątej przed południem, a koło piątej po południu chciał się ze mną żenić.
(W ogóle zauważyłam, że tutejsza płeć przeciwna dostaje bzibzia na widok moich
niebieskich oczu.). Wczoraj rano przyjechali Chavezowie, to wyglądało tak, że
nawet nie zdążyłam się zacząć denerwować, kiedy chciałam zasiąść do śniadania,
przyszedł Sergio, powiedział, ze mam się zbierać, bo jedziemy do hotelu poniżej
La Paz (studentka ze Stanów i Karen miały problemy z wysokością). Miałam pięć
minut na spakowanie się... Karen i Sergio są jeszcze bardziej niesamowici niż
przypuszczałam. Karen dwadzieścia lat temu miała raka, wyleczono ją z tego,
ale przy okazji pozbawiono ją jednego płuca, lekarz zakazał jej drapać się na
duże wysokości, ale ona stwierdziła, że chce umrzeć w Andach, i jeździ. No a
dzisiaj, wstałam sobie raniutko, nagle podchodzi do mnie Sergio (reszta jeszcze
spała) i mówi, że dobrze zaczęłam, bo z biegu podbiłam serca dwojga osób, które
były najbardziej przeciwne mojej obecności, czyli Karen i Eduardo. No tak...
We środę wreszcie
jedziemy do Copacabany. Już nie mogę się doczekać!!!
pozdrawiam
Stasia
powrót
do strony głównej
list następny
napisz
do autorki