Tawacin
nr 1[65], wiosna 2004 (fragmenty artykułów)
Maurice
Kenny
Tremolo
Można
zostawić za sobą swoje wyobrażenia o Nowym Świecie?
Jestem Mohawkiem. Urodziłem się niedaleko gór Adirondack, w północnej części
stanu Nowy Jork, i dostąpiłem przywileju tej "wiecznej dziczy", tego
raju starych gór, jezior, lasów i srogich zim. Mój ojciec był myśliwym i rybakiem
i wcześnie poznałem stworzenia żyjące w puszczy i strumieniach dzięki opowieściom,
które mi opowiadał o pochodzeniu czworonożnych, skrzydlatych i o tych, co pływają.
Jako chłopak pływałem w kanu po rzekach i jeziorach, przemierzałem lasy sosnowe
i świerkowe, dostrzegając lisa czy szopa. Cieszyłem się, gdy udało mi się wypatrzeć
pstrąga tęczowego w płytkiej sadzawce. Poznawałem też świat zielony: kosaćce,
kalinę olcholistną, czeremchę, orzeszniki, jeżyny i poziomki.
(...)
Kawał czasu minie, zanim wrócę na stare śmiecie, myślałem. Ale torby były już
spakowane, dom sprzedany, kotka w koszyku. Przyjaciele ostrzegali mnie, bym
się upewnił, czy wstawiłem jabłecznik do piekarnika, czy kurczak i bułeczki
są przygotowane do głodnego jak wilk wędrowcy, wędrowcy, który zdecydował, że
przedstawienia na Broadwayu i bistra nie są ważne do prowadzenia dobrego życia.
Wypiłem ostatniego guinessa z kolegami z wydziału. Uniwersytet poradzi sobie
beze mnie. Przecież mógłbym zarekomendować mego następcę, egiptologa albo ekonomistę
czy humanistę. Ja odszedłem. Odszedłem. Pocałowałem stary Central Park na do
widzenia, uroniłem łzę na brązowoczerwony piaskowiec starych Heights, zachodząc
w głowę, czy ktoś pofatyguje się przykręcić tabliczkę, że w tym miejscu żyłem
dwadzieścia lat.
Maurice Kenny: wiersze
Dariusz
Pohl
Iktomi - stwórca czy chochlik?
Opowieści o Iktomi, czyli Pająku lub Człowieku-Pająku, można znaleźć
w większości zbiorów legend indiańskich, począwszy od Stephena R. Riggsa, przez
Marie L. McLaughlin po Alfonso Ortiza. Stanowią też one ulubione legendy indianistów,
którzy często dzięki nim poznają i uczą się cenić indiańskie poczucie humoru.
Opowieści o Iktomi są prawie zawsze gwarancją dobrej zabawy, bowiem Pająk to
typowy przechera, próbujący oszukać wszystkich dookoła, choć często sam wpadający
we własne sidła. Legendy o Iktomi bardzo często mają za temat seksualne przygody
Pająka, traktując je z typową dla ludowej kultury rubasznością, która jednocześnie
jest tak nietypowa dla powściągliwej w tej mierze kultury lakockiej. Nadmiernie
rozbudzony seksualnie, samochwała, intrygant, a jednocześnie żałosny tchórz,
którego przygody opowiedziane są prawie zawsze w sposób wywołujący salwy śmiechu
- oto Iktomi. Kim tak naprawdę jest i czemu zawdzięcza swą olbrzymią popularność,
przekraczającą granice rasowe i kulturowe? Jaką rolę we wszechświecie mitologicznym
zarezerwowali dla niego Lakoci? Wreszcie, czy nasze postrzeganie Iktomi pokrywa
się z tubylczym rozumieniem charakteru tej postaci?
Iktomi i francuski handlarz
Żył kiedyś biały człowiek, który był tak dobrym handlarzem, że nikt nie był
od niego lepszy. Tak w każdym razie mówiono, aż pewnego dnia jeden człowiek
rzekł do wasicu:
- Jest ktoś, kto może cię przechytrzyć zawsze i wszędzie.
- To jest niemożliwe - powiedział wasicu - prowadzę placówkę handlową
od wielu lat i oszukałem tu wszystkich Indian dookoła.
- Nawet jeśli to prawda, to Iktomi przechytrzy cię we wszystkim.
- Sprawdźmy co potrafi. Gdzie jest ten Iktomi?
- O tam! To ten zabawnie wyglądający facet.
- Dobra, sprawdzę go.
Handlarz wasicu podszedł do Iktomi.
- Hej, zobaczymy, jak mnie okpiwasz.
- Przykro mi - rzekł Iktomi - chciałbym ci pomóc, ale nic nie zrobię bez mego
leku chytrości (cheating medicine).
- Lek chytrości, tak. No cóż, jedź po niego.
- Mieszkam daleko stąd i jestem pieszo. Może pożyczyłbyś mi swego rączego konia?
- Cóż, możesz go pożyczyć! Jedź szybko do domu i przywieź swój lek.
- Dobrze przyjacielu, ale kiepski ze mnie jeździec. Twój koń boi się mnie, a
ja boję się jego. Pożycz mi swoje rzeczy, wtedy koń będzie myślał, że ja to
ty.
- W porządku. Oto moje rzeczy, teraz możesz na nim jechać. Przywieź ten swój
lek. Na pewno cię pokonam!
Iktomi odjechał więc na szybkim koniu wasicu i w jego ubraniu, a wasicu
stał tam na wietrze z gołą dupą.
Bruce
E. Johansen
Fundusze Indywidualnych Indian
Bałagan
z Funduszami Indywidualnych Indian stał się polityczną i prawną legendą osiem
lat temu, wraz ze złożeniem w sądzie federalnym pozwu zbiorowego w sprawie Cobell
przeciwko Norton. Złożona w imieniu 500 tysięcy poszkodowanych sprawa stała
się największym pozwem zbiorowym złożonym kiedykolwiek przeciwko rządowi Stanów
Zjednoczonych. Z angażem dla ponad stu prawników, wpisanych na listy płac Departamentów
Spraw Wewnętrznych i Skarbu, sprawa Cobell przeciwko Norton (od nazwisk Elouise
Cobell, głównej powódki, i Gale Norton, oskarżonej pani sekretarz spraw wewnętrznych)
przyciągnęła największą liczbę talentów prawniczych w historii USA.
O jakie pieniądze chodzi? Kiedy w 1997 roku po raz pierwszy pisałem1 o tej sprawie,
powszechnie mówiło się o 2–3 miliardach dolarów. Pod koniec 2002 roku główny
oskarżyciel Dennis Gingold ocenił kwotę na "znacznie powyżej 10 miliardów
dolarów". Raport przygotowany dla Departamentu Spraw Wewnętrznych sugerował,
że pełne zobowiązania rządu federalnego mogą sięgać 40 miliardów dolarów. Dodajcie
jeszcze parę milionów, a otrzymacie roczny rachunek Wuja Sama za wojnę w Iraku.
Raport
o Stanie Indian
przemówienie Texa Halla przewodniczącego Krajowego Kongresu Amerykańskich
Indian (NCAI) Waszyngton, 21 stycznia 2004
Dosha. Pragnę
powitać przywódców Stanów Zjednoczonych i Narodów indiańskich, przedstawicieli
prasy i przyjaciół Kraju Indian - pozdrawiam i dziękuję za obecność podczas
ogłoszenia przez Krajowy Kongres Amerykańskich Indian drugiego dorocznego Raportu
o stanie Indian w USA.
zobacz pełny tekst
Borys
Malkin
Wśród sympatycznych dzikich
Indianie Oyana (Gujana Holenderska: 1963)
W
końcu października ruszyłem w górę rzeki Marowijne, jak ją nazywają Holendrzy,
czyli - wedle wersji francuskiej - Maroni. Rzeka ta stanowiła bowiem granicę
między Gujaną Holenderską (obecnie Surinam) a Gujaną Francuską. Przygotowania
do wyjazdu zajęły mi kilka dni. Zgromadziłem sprzęt i zapasy obliczone na miesiąc.
Niektóre artykuły - cyjanek potasu i spirytus do konserwacji okazów - uzyskałem
dzięki pomocy Dirka Geyskesa, ówczesnego dyrektora muzeum w Paramaribo i najwybitniejszego
znawcy ważek Ameryki Południowej w tamtych czasach. Surinam był wówczas kolonią
holenderską, a Holendrzy bardzo skrupulatnie przestrzegali zasad udostępniania
niektórych artykułów, szczególnie trucizn. Pozostała jeszcze kwestia transportu
- daleko w górę rzeki, ku granicy brazylijskiej. Ale nadarzyła się okazja. Wydawca
i zarazem redaktor naczelny dziennika "Den West" (jednego z dwóch
wychodzących w tamtym okresie w Paramaribo), pan Findlay, bardzo interesował
się Indianami. Poza tym zajmował się również handlem. Akurat wysyłał w górę
rzeki dużą łódź motorową z towarami i zaofiarował mi transport gratis, pod warunkiem,
że po powrocie udostępnię jego pismu czarno-białe zdjęcia z wyprawy, za które
niezależnie od tego zapłaci mi według obowiązujących u niego stawek. Łódź miała
czekać w miejscowości Albina, przy ujściu rzeki, po stronie holenderskiej. Jako
tłumacz i pomocnik towarzyszył mi Stefanus Ligorie, jeden z asystentów doktora
Geyskesa, pół-Arawak, pół-Karaib. Za czas wyprawy muzeum wypłacało mu normalną
pensję, gdyż miał przy tej okazji realizować dla swego szefa określone zadania:
łowić ważki. Ja zaś miałem Stefanusa żywić.
Mariusz
Wollny
Biała seria
W niedawnych, a na szczęście już zamierzchłych, czasach pustych półek w księgarniach
i innych sklepach, młodzi i starsi urządzali istne polowania na książki krakowskiego
Wydawnictwa Literackiego z serii "proza iberoamerykańska". W latach
siedemdziesiątych ten specyficzny typ literatury cieszył się bowiem wprost nadzwyczajną
popularnością i do dobrego tonu należało znać co głośniejszych pisarzy latynoamerykańskich
i ich sztandarowe dzieła.
Na fali tak wielkiego zainteresowania południowoamerykańską egzotyką Wydawnictwo
Literackie od połowy lat 70. rozpoczęło edycję następnej serii, której nie opatrzyło
nazwą, więc pozwoliłem ją sobie nazwać „białą serią” od charakterystycznych
białych obwolut z indiańskim motywem. Są w niej pomieszczone dzieła rozmaitych
autorów, obcych i polskich (na przykład Marii Sten), które łączy wspólna cecha
- wysoki poziom merytoryczny i piękny, literacki język. Są więc idealnym połączeniem
dzieła naukowego z literaturą piękną i znakomicie nadają się na lektury nie
tylko dla początkujących indianistów.
Krystyna
Gieroń
W Sylwestrową Noc 2003/2004 odeszła od nas, po dwuletniej walce z rakiem, znana
wielu polskim przyjaciołom Indian Krystyna Gieroń. Msza Święta za jej duszę
odprawiona została w środę, 7 stycznia 2004, a w południe Rodzina, Sąsiedzi
i Przyjaciele, w tym grupa uczestników Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian, pożegnali
Krysię na cmentarzu we Wrocławiu-Jerzmanowie.
Na co dzień cicha i skromna, była wspaniałą żoną, matką i koleżanką, kobietą
z wielkim sercem, wyobraźnią i ciekawością świata. Uczestniczyła w pierwszym
i wielu kolejnych zlotach PRPI. Przez ponad ćwierć wieku wędrowała często w
pojedynkę Indiańskimi Ścieżkami, ale była też uczestniczką i organizatorką licznych
spotkań dolnośląskich indianistów, a także wrocławskiego etapu Świętego Biegu
- Europa'90. Przez lata była niestrudzoną kolekcjonerką ciekawostek, artykułów
i filmów o Indianach, autorką fotografii ze spotkań Ruchu i miłośniczką przyrody.
Odeszła tak jak żyła: trochę samotnie i na uboczu, ale do końca dzielnie i z
nadzieją walcząc z przeciwnościami losu. Pozostała Tą, która zawsze była łącznikiem
pomiędzy przebywającymi krócej lub dłużej na Dolnym Śląsku indianistami, niezależnie
od tego, czy znała ich lat pięć, piętnaście lub dwadzieścia pięć. Na pożegnanie
dym tytoniu, szałwii i słodkiej trawy pomógł zanieść nasze modlitwy za Nią ku
Stwórcy. Płomień zniczy i pióra pozostawione na grobie niech świadczą o Jej
dobrym i dzielnym, choć boleśnie ulotnym życiu oraz o naszej - trwałej miejmy
nadzieję - Pamięci.
Cień
J.K.
Greyman
Święta
Przestrzeń
Okruchy z życia Klanu Orła
Wszyscy
jesteśmy dziećmi Orła. On nas chroni, daje nam moc. Orzeł, Słońce i Krew są
jednym. Jesteśmy razem, jest nas niewielu, wszystko nasze jest dobre, innych
jest złe. Orzeł i Słońce jest dobre, nasza moc jest w duchu Orła. Teraz duch
Orła opuścił nas, jesteśmy biedni. Trzeba odnowić moc, trzeba schwytać orła,
by przejąć jego moc. Nie wolno go zabić, jego śmierć jest naszą śmiercią. Wszystko
jest połączone, wszystko rodzi się z nami, wszystko z nami umiera... Inni są
źli, chcą zabrać nasze życie, nasze kobiety i nasze dzieci. Ich moc pochodzi
od Sowy. Sowa, noc i kret są jednym. Ich moc jest wielka...
Ten, który ma więź z niedźwiedziem mówi: "Będziemy jeść, dużo jeść".
On nas poprowadzi. Radość, wszyscy naszej krwi są głodni. Trzeba bardzo uważać,
by nie skrzywdzić mchu. Niedźwiedź, grzmot i mech są jednym.
Trzeba być ostrożnym. Trawa mówi, woda mówi: już niedaleko. Głód, ciągły głód.
Już niedaleko, będziemy jeść, niedźwiedź odda nam swe ciało, jego kości zakopiemy
pod dębem. Dąb da mu siły, by się odrodzić. Teraz dąb i niedźwiedź będą jednym,
a to miejsce będzie miało wielką moc.
Kamień ostrzega, kruk ostrzega. Czujemy niebezpieczeństwo, czujemy głód i strach.
Wiemy, co robić. Ci, którzy mają wiedzę, uczyli nas, drzewa, ptaki też nas uczyły,
jesteśmy w jednym związku...
Potężne pazury rozpłatały czaszkę. Krew, wszędzie krew, strach, ucieczka. Mech
zdeptany. Niedźwiedź i mech są tym samym. Ciało, tego, który ma więź, jest w
mocy niedźwiedzia. Rozpacz, głód, strach, bo mech zdeptany.
Trzeba wracać, zabrać ciało. Jest z naszej krwi, nasza krew zmieszana z krwią
ziemi. Niedźwiedź dokonał zemsty, trzeba odnowić moc... Trzeba ofiarować tytoń,
trzeba przebłagać niedźwiedzia...
Słońce umiera. Strach i głód. Głos sowy. Sowa, noc i kret są jednym. Noc jest
zła, trzeba rozpalić ogień. Ogień jest silniejszy niż noc, ogień jest dobry,
ogień jest z nami. Wszyscy naszej krwi siedzą przy ogniu, bezpieczni.
Trzeba pochować Tego, Który Odszedł, trzeba to zrobić, zanim Słońce znów umrze...
Zbierać gałęzie, bo noc jest zła, zbierać gałęzie, żeby duch Tego, Który Odszedł
wzniósł się do Słońca. Głód, zimno, strach... głód, zimno, strach...Sowa jest
z nimi, śmierć jest z nami. Trzeba odnowić moc Orła. Wtedy z nami będzie życie,
z innymi będzie śmierć. Wszystko jest powiązane, zdeptany mech i śmierć Tego,
Który Odszedł, nasza moc i strach innych, orzeł i Wszyscy naszej Krwi...
Świt rodzi Słońce. Słońce, nadzieja i radość jest jednym... Orzeł wbija szpony
w tarczę Księżyca, rozrywa go na strzępy. Dobry znak. Wszyscy jednej krwi się
cieszą. Moc orła wróciła, znów jesteśmy silni i mężni, życie jest z nami, z
innymi jest śmierć. Ruszamy w drogę. Wiatr od gór jest dobry, zatyka oczy i
nos jelenia. Jesteśmy trawą, jesteśmy krzakiem głogu, jeleń jest blisko. Wszystko
jest z nami, siła orła jest z nami, moc jest z nami... Ciepła krew, parująca
wątroba, bijące serce, jeść, dużo jeść, potem tańczyć, potem śpiewać, radować
się. Moc wróciła, siła wróciła, wczoraj jest daleko, jutro jest daleko, jest
wielka radość. Słońce, orzeł i wiatr od gór są jednym, Wszyscy Jednej Krwi są
jednym, i ptaki, i drzewa...
Dwie strony Ruchu
Nie dość tańca,
czyli głos o Zimowym Pow Wow w Międzychodzie
28 i 29 lutego 2004 roku w hali widowiskowo-sportowej MOSTiRu w Międzychodzie
spotkało się ponad dwustu miłośników indiańskiej muzyki, śpiewu i tańca, w tym
około osiemdziesięciu tancerzy w wykonanych z pietyzmem, według oryginalnych
wzorów, odświętnych tanecznych strojach i aż pięć zespołów śpiewających charakterystyczne
dla pow-wow pieśni przy wtórze dużego bębna. Obok weteranów krajowych imprez
PRPI ze śląskiej grupy Maka Sapa do Międzychodu zjechały także cztery znane
za zachodnią granicą (ale mało znane u nas i słabo, niestety, przedstawione
w Międzychodzie) grupy z Niemiec: Fürstenwalde Singers, Red Moon Singers, Rhinowland
Singers oraz budząca szczególne zainteresowanie kobieca kapela Gigglie Women
Singers. Ich obecność pozwoliła nie tylko po raz pierwszy w Polsce obyć się
na pow-wow bez muzyki z płyt, ale i lepiej wsłuchać się w różnice stylów i umiejętności
różnych grup "na żywo".
Głos
z Scheyechbi
Andrzej J.R. Wala
Alex Dziubinski z australijskiego Sydney jest żarliwym polskim patriotą,
przejął się bowiem do głębi kampanią Aborygenów na rzecz zmiany nazwy Góry Kościuszki
(Mount Kosciusko) w Nowej Południowej Walii. Najwyższy szczyt Australii (2228
m) został tak ochrzczony w 1840 roku, po wdrapaniu się nań Pawła Strzeleckiego,
polskiego geologa i podróżnika. Strzelecki uczynił rzewnie i patriotycznie,
tyle że bez oglądania się na opinię tzw. dzikusów, to jest pierwotnych mieszkańców
tych okolic. Ale kto by tam w jego czasach przejmował się podobnymi głupstwami.
Nasz podróżnik dumnie reprezentował podbity przez Paskiewicza naród polski,
ale nie kojarzył sytuacji tubylców Australii z losem swych rodaków. Bo jakże
by to porównywać światły, cywilizowany naród katolicki do bandy czarniawych,
brzydkich animistów i nomadów, na dodatek żyjących wciąż jeszcze w epoce kamienia
łupanego!
Sądzę, że mimo upływu 160 lat, Alex Dziubinski myśli kategoriami białych zdobywców
świata. Nie przychodzi mu do głowy, że współczesne prawo międzynarodowe nie
akceptuje wejścia w posiadanie ziemi na drodze podboju, a Aborygeni australijscy,
korzystając z tej humanitarnej reformy porządków międzyludzkich, odzyskują zaledwie
część swych naturalnych uprawnień, stojąc wciąż wobec praktycznie trudnych do
obalenia "faktów dokonanych".
Tadeusz Kościuszko jest bez wątpienia naszym bohaterem narodowym, postacią,
której składamy hołd za heroiczne próby ratowania niepodległości upadającej
nam ojczyzny. Dla białych Amerykanów jest bohaterskim wolontariuszem, narażającym
swe życie dla sprawy niezawisłego ich bytu. Dla czarnych obywateli Stanów mógłby
być przykładem poczciwego, czułego na nędzę niewolników "białasa",
gdyby tylko powszechnie chcieli o tym wiedzieć. Dla amerykańskich tubylców jest
facetem, który przyczynił się do upadku kolonialnych rządów angielskich, znacznie
łagodniejszych wobec Indian niż drapieżne nowe państwo, wydające im bezwzględną,
ludobójczą wojnę. Tak więc przegląd zasług naszego Tadeusza Andrzeja Bonawentury
daje nam obrazek, mimo wszystko, odrobinkę ambiwalentny, tym bardziej, że trudno
sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek przyszło mu do głowy spieszyć za ocean,
by wspierać na przykład Tecumseha!
Wracając do "polskiej góry", to Góra Kościuszki w Australii nie znaczy
nic poza patriotyczną fanaberią Strzeleckiego. Toteż nie poprę wysiłków pana
Dziubinskiego w utrzymaniu tej nazwy. Uważam, że sięgnięcie do starego, tubylczego
imienia góry jest moralnie całkowicie uzasadnione, choć nie odda Aborygenom
ani sprawiedliwości, ani satysfakcji za krwawą epokę fizycznego i kulturowego
wyniszczania.
Wiem, że naszego rodaka z Sydney cieszy polska nazwa australijskiego szczytu,
bo rozsławia (?) postać Kościuszki i pośrednio - jak się panu Dziubinskiemu
imaginuje - Polaków w Australii. Ale to w wymiarze ogólnoludzkim ma bardzo wątłe
znaczenie. Mnie na przykład - choć według nieco innych pryncypiów i wartości
- napawa cichą dumą projekt pomnika Szalonego Konia Korczaka-Ziółkowskiego,
lecz gdyby Indianie uznali, że poza hołdem dla ich bohatera, jest to jednak
spóźniony gest i niepotrzebne psucie góry, to zgodzę się z nimi. Bo ostatecznie
można to odczytać jako desperacką próbę naprawiania naszego "ogólnobiałego" image na
zasadzie: nasi ojcowie mordowali Indian, to my tym pomordowanym postawimy za
to pomniki i będzie kwita! - Nie, nie będzie!
Przeraża mnie płaska, bezmyślna, nacjonalistyczna interpretacja znaczenia polskości.
Operowanie samymi symbolami, sprowadzanie naszego umiłowania polskości do...
fetyszyzmu. Odbijanie się w górę po trampolinie pogardy wobec tzw. "bambusów"
i innych "kolorowych". Leczenie swego wschodnioeuropejskiego kompleksu
niedowartościowania przy pomocy Bogu ducha winnego Kościuszki, co to do Australii
ni przyszył ni przyłatał!
Smuci mnie, że anons pana Alexa wzywający do walki z roszczeniami tubylców za
pomocą internetowej witryny www.odkrywcy.com ukazał się w biuletynie Polonijnego
Klubu Podróżnika (nr 37, luty-marzec 2004). Tym sposobem, skądinąd zasłużona dla
poznania świata, organizacja naszego znakomitego odkrywcy, Jerzego Majcherczyka,
podąża dalej utartym szlakiem ślepawego etnocentryzmu. Szkoda.
Zwierzenia Cienia
Marek Nowocień
149. Coraz
trudniej odpowiadać mi na pytanie, dlaczego interesuję się Indianami. A to przecież
pytanie stare jak Polski Ruch Przyjaciół Indian i każdy z nas dziesiątki (jeśli
nie setki) razy stawał przed koniecznością odpowiedzenia na nie swojej rodzinie,
sąsiadom, przyjaciołom, obcym ludziom spotkanym na indianistycznych imprezach,
dziennikarzom i badaczom wszelkiej maści. Słyszał je każdy, kto do Ruchu trafił
i choć przez chwilę w nim pozostał. Wystarczyło, by choć raz przyznał, że interesuje
się Indianami, by pojawiło się nieodmienne zdziwienie: "Ty - Indianami?!
Dlaczego?". I nie jest szczególnie istotne, czy jest to nieco sztuczne
zdziwienie odpytującego nas profesjonalisty, czy towarzyszy mu rozbawienie przypadkowego
rozmówcy, czy zaniepokojenie bliskich. Pytanie pozostaje pytaniem, a znalezienie
odpowiedzi - problemem.
Z
przymrużeniem oka -
Mirosław Dunin-Sulgostowski [w
poprzednich numerach]
prenumerata gdzie
kupić?