Tawacin
nr 4[64], zima 2003 (fragmenty artykułów)
Wzięli
to, czego potrzebowali
z dr Tarzycjuszem Bulińskim i dr Mariuszem Kairskim, antropologami z Uniwersytetu
im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, rozmawia Łukasz Grzymisławski
Można
zostawić za sobą swoje wyobrażenia o Nowym Świecie?
T.B.: Nie, ale badania terenowe pozwalają je skorygować. Antropolog ma
w głowie pewne wyobrażenia, klisze, podobnie jak podróżnik. Jeśli jednak poprzestaje
na rozmowach z ludźmi, to często powiela te klisze, ponieważ wie czego szuka
i dziwnym trafem właśnie to znajduje. Badania antropologiczne polegają na stopniowej
zamianie tych klisz na prawdziwe doświadczenia poprzez zupełnie niespodziewane
sytuacje, których nikt nie planuje i nie kontroluje. Na przykład wyobraź sobie
spotkanie osób z trzech wspólnot indiańskich w sprawie konkretnej i żywotnej
dla wszystkich - pieniędzy na silnik do łodzi. Chodzi o dużą sumę. Zebranie
się toczy, ludzie siedzą i dyskutują, nagle ktoś krzyczy "pekari!"
i w mgnieniu oka sprawa silnika przestaje być istotna - wszyscy capitánes,
nauczyciele i przedstawiciele organizacji indiańskich biegną do domów po lance
i tyle ich było widać. To właśnie sytuacja, której nigdy bym nie przewidział.
Wasza obecność stanowi dla Indian dyskomfort?
T.B.: Raczej źródło zaintrygowania, czasem rozbawienia. Rozśmieszają
ich długowłosi mężczyźni i mycie zębów, które uważają za przypadłość białych.
Ciąg zagadek stanowią dla nich siostry zakonne i misyjne obyczaje. Nie mogą
zrozumieć, dlaczego te kobiety nie mają mężczyzn. Z początku sądzili, że habity
stanowią część ich ciała. Podglądali je, by to sprawdzić i podniósł się raban,
bo siostry myślały, że powodowały nimi motywy erotyczne.
Człowiek z Zachodu może zrozumieć Indianina?
M.K.: Oczywiście. Wprawdzie często eksponuje się język drugiej kultury
i problem jego przekładalności, sugerując, że w każdym języku zawarty jest osobny
świat i można dobrze operować dwoma językami, a nie znajdować pomostu między
nimi. Płynie to z naszego przekonania, że język jest najlepszym medium do poznawania
świata. Prawie cała zachodnia filozofia jest zakorzeniona w języku. Jeśli czegoś
nie potrafimy nazwać - nie istnieje. Natomiast w społeczeństwie indiańskim niewiele
jest do zwerbalizowania, mało jest komunikatów przekazywanych w zdaniach. Dzieci
nie uczą się od rodziców przez wykład i opowieści, ale przez doświadczenie,
na przykład oglądając ich przy polowaniu. Niewiele w związku z tym można od
rozmówców dowiedzieć się w sytuacji wyrwanej z kontekstu, a bardzo dużo podczas
wspólnego działania. Nie można pewnego dnia zadać tematu: a teraz porozmawiamy
sobie o szamanizmie. Jedyną odpowiedzią będzie wzruszenie ramion. W wielu wypadkach
rozmówca, przyciskany pytaniami, udziela odpowiedzi ad hoc, wymyślonej na poczekaniu.
Nancy
Oestreich Lurie
Handel czy wojna?
Konfederacja Powhatan wobec cywilizacji europejskiej
Z punktu widzenia ludzi XX wieku trudno uprzytomnić sobie, że materialne różnice
między Indianami a europejskimi kolonistami, których już niewiele czasu dzieliło
od rewolucji przemysłowej, równoważone były bądź przewyższane podobieństwami
kulturowymi. Tak było zwłaszcza w Wirginii, gdzie rozkwit własnej kultury i
zdolność do podporządkowania innych plemion dały Indianom poczucie siły, które
nie pozwoliło im należycie ocenić zagrożenia spowodowanego obecnością Europejczyków.
Ale też i nie przynieśli oni zbyt wiele nowego, czego Indianie nie mogliby porównać
z tym, co już posiadali. Metal nie był im znany, ale wyrabiali ozdoby z miedzi
sprowadzanej od zachodnich sąsiadów. Broń i narzędzia z metalu były po prostu
skuteczniejszą odmianą rzeczy już posiadanych i używanych w takim samym celu.
Nawet ze strzelbami oswojono się bez trudu, gdy tylko uznano, że huk, który
wydają, jest niezbędny do ich funkcjonowania. Podobnie tkaniny i błyskotki nie
były Indianom obce. Sieci, tamy na rzece czy narzędzia ogrodnicze nie różniły
się zbytnio w obu kulturach. Europejskie statki były tylko większe i dostosowane
kształtem do podróży po szerokich wodach, które nie interesowały Indian.
Anna
M. Czyż
Kateri Tegakouita - milcząca święta Mohawków
Kateri
Tegakouita, beatyfikowana przez Jana Pawła II w 1980 roku, znana jest w świecie
katolickim jako Lilia Mohawków. Od lat trwają zabiegi o jej kanonizację, a biografie
młodej Indianki, przetłumaczone na wiele języków, do dziś ułatwiają misjonarzom
działalność ewangelizacyjną w wielu krajach świata. Do grobu w Kahnawake udają
się regularnie pielgrzymi, którzy za jej pośrednictwem chcieliby zapewnić sobie
boską przychylność, a wizerunki twarzy z wzniesionymi ku niebu oczami, w której
trudno zaiste jest się dopatrzeć rysów indiańskich, rozpowszechniane są przez
wydawnictwa katolickie i w internecie. Katolicka strona internetowa www.infinit.net
zachęca do następującej modlitwy o kanonizację Kateri, podając nieliczne, zgodne
z hagiograficzną konwencją, informacje o jej życiu: Boże, który pomiędzy
wszystkimi cudami, które uczyniłeś w Nowym Świecie, sprawiłeś, że nad brzegami
Rzeki Świętego Wawrzyńca i Mohawk zakwitła czysta i wdzięczna lilia, Kateri
Tegakouita, uczyń nam łaskę, o którą Cię prosimy za jej wstawiennictwem, by
ta mała ulubienica Jezusa i Jego krzyża została wyniesiona do rangi Świętych
przez naszą świętą Matkę, Kościół katolicki, i tym lepiej zachęcała nas do naśladowania
swej niewinności i wiary.
Kim naprawdę była Lilia Mohawków i jaka była jej wiara - oto jakie pytanie nasunęło
mi się natychmiast po zetknięciu się z tą postacią. Co popchnęło ją do zmiany
religii, a wraz z nią sposobu życia, systemu wartości, reguł postępowania? Jakie
korzyści wiązały się z tym czynem, a jakie konsekwencje musiała ponieść?
Niełatwo odpowiedzieć na pytania wymagające szczegółowej analizy motywacji i
uwarunkowań psychologicznych osoby nieżyjącej od wieków. Co właściwie wiemy
o tej młodej irokeskiej dziewczynie, o jej życiu, motywacjach, o jej uczuciach
i czynach, sposobie rozumienia religii, którą zdecydowała się przyjąć i wyznawać?
Cała obecna wiedza pochodzi z kilku tekstów hagiograficznych autorstwa misjonarzy
jezuitów, którzy mieli okazję ją poznać i służyć za przewodników duchowych w
owej specyficznie pojmowanej drodze do świętości. Najpełniejszym z nich jest
La Vie de la B. Catherine Tegakouita dite a présent la Saincte Sauvagesse
(Życie błogosławionej Katarzyny Tegakouita, nazywanej obecnie Świętą Dzikuską),
spisane przez ojca Claude'a Chauchetiere pięć lat po jej śmierci.
Waldemar
Kuligowski
Kanibal, mój bliźni
Drzeworyt Theodore’a de Bry (wg obrazu Jacques’a le Moyne de Morgues) z tomu Floryda (1591) |
W
artykule zatytułowanym Przekroczyć tabu - zapowiedzianym w słowie redaktora
jako odejście od idyllicznego obrazu tubylczych kultur Ameryki - Anna M. Czyż
zajmująco przedstawiła przypadki kanibalizmu wśród krajowców Nowej Anglii. Mamy
oto Huronów brodzących we wnętrznościach swych jeńców, Ottawów raczących się
zupą ugotowaną na wywarze z angielskiego żołnierza, dwie tłuste Kri usmażone
przez własnych współziomków... Przykłady te poparte zostały bogatym zapleczem
źródeł, wzmocniono je ponadto autorytetem dawnych kronikarzy, relacjami ludzi
żyjących wśród Indian i powagą współczesnych uczonych.
Zaiste trudno znaleźć słabe strony tego tekstu: autorka posługuje się stylem
wyważonym, nie pomija wątpliwości (czy Radisson rzeczywiście uczestniczył w wyprawie,
podczas której obserwować miał niespożyty bodaj apetyt tubylców na ludzkie mięso?),
wspomina o tym, że akty antropofagii notowane były również na Starym Kontynencie.
Nie byłoby zatem sensu czernić papieru, gdyby nie jeden fakt. Anna M. Czyż przyjmuje
mianowicie, i potwierdza to explicite, że antropologowie nie podają w wątpliwość
obecności praktyk kanibalistycznych w tradycyjnych kulturach indiańskich (i
rdzennych, w innych miejscach globu).
W tym miejscu należy zaprotestować, gdyż jest inaczej - część antropologów z
ogromną ostrożnością odnosi się obecnie do tego kategorycznego stwierdzenia.
Jednym z pierwszych, który zmącił święty spokój akademii był William Arens;
sygnowane przez tego "mistrza podejrzeń" tezy nie są co prawda powszechnie
akceptowane, jestem jednak przekonany, że mimo wszystko ma on nam coś ważnego
do powiedzenia. Zacznijmy jednak od początku.
Marek
Nowocień
"Indiańskie Lato" marzeń
Jeśli ktoś sądzi, że tylko w Ameryce Północnej można
obejrzeć rekonstrukcję części wioski Indian Równin z końca XIX wieku, to jest
w błędzie. Od kilku lat rekonstrukcje takie powstają latem w różnych miejscach
Polski, a największą i bodaj najlepszą można było odwiedzić pod koniec września
2003 roku na terenie Muzeum Archeologicznego w Biskupinie.
Jeśli komuś wydaje się, że tylko w Ameryce Północnej można zobaczyć jak wygląda
współczesny indiański festiwal pow-wow, to także się myli. W ciągu ostatniego
roku można to było zrobić w Polsce kilkakrotnie, a najciekawsze bodaj pokazy
muzyki, tańca i strojów charakterystycznych dla indiańskich pow-wow można było
zobaczyć także w Biskupinie - podczas IX Festynu Archeologicznego.
Jeżeli ktoś myśli, że tego typu ekspozycje i pokazy nie budzą w naszym kraju
szerszego zainteresowania i przyciągają uwagę tylko wąskiego kręgu miłośników
dawnej i współczesnej kultury Indian, to nie ma racji. Ostatnią edycję biskupińskiego
festynu, nazwaną jednoznacznie "Indian Summer", odwiedziła bowiem
rekordowa liczba gości, a oficjalna liczba sprzedanych biletów przekroczyła
dziewięćdziesiąt tysięcy.
Jeśli zaś ktoś odnosi wrażenie, że cała ta "zabawa w Indian" nie ma
z autentycznymi Indianami i ich kulturą za wiele wspólnego - a gdyby nawet miała,
to zostałaby przez nich skrytykowana, wyśmiana lub w najlepszym razie zlekceważona
- to także ma zbyt uproszczone wyobrażenie. Gośćmi IX Festynu Archeologicznego
w Biskupinie, obok czołowych grup i co ciekawszych indywidualnych uczestników
Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian (PRPI), byli także zaprzyjaźnieni z niektórymi
członkami PRPI Indianie z plemienia Blackfeet (Czarnych Stóp) z Montany oraz
plemienia Lakotów Oglala z Dakoty Południowej, sprowadzeni w znacznej mierze
dzięki znajomościom, nietuzinkowej osobowości i wielu wysiłkom Bartka "Źródło"
Stranza ("naszego człowieka" z Montany) przy organizacyjnej i finansowej
pomocy Dyrekcji Muzeum w Biskupinie oraz Ambasady USA.
więcej
BLACKFEET
Zwierzęta w tradycyjnej religii Czarnych Stóp
Wszystkie
zwierzęta tańczą.
Wszystkie śpiewają.
Wszystkie robią to z określonego powodu.
Leon Rattler
W tradycyjnej religii Blackfeet mocą duchową obdarzone były Ziemia i
ciała astronomiczne, żywioły i zjawiska przyrody, a także poszczególni ludzie
i zwierzęta. Jako istoty duchowe, zwierzęta pełniły w religii Czarnych Stóp
istotne funkcje i łączyło je z ludźmi wiele związków. Rola, jaką Blackfeet przypisywali
zwierzętom, zwłaszcza bizonom, bobrom i orłom, wynikała przynajmniej po części
z tradycyjnego sposobu życia, w którym zwierzęta i wszystko, co ludzie od nich
otrzymują, było ważne na co dzień.
W czasach pierwszych kontaktów z Europejczykami Czarne Stopy tworzyli trzy myśliwsko-zbierackie
grupy (Blackfeet, Blood i Piegan), zamieszkujące obecne tereny Alberty w Kanadzie
i Montany w USA. Uważa się, że należeli do tych leśnych plemion, które jako
pierwsze wybrały wędrowne życie na otwartej przestrzeni. Jak wiele innych plemion
o podobnym trybie życia, byli blisko związani z przyrodą. Ich przetrwanie zależało
od naturalnego świata wokół nich, bowiem nie zajmowali się rolnictwem ani hodowlą.
Ponieważ zamieszkiwali trawiaste równiny, szczególną rolę w ich życiu odgrywały
stada bizonów i inna dzika zwierzyna. Szczególne miejsce zwierząt w codziennym
życiu Czarnych Stóp stało się prawdopodobnie głównym źródłem dominującej roli
zwierząt w ich tradycyjnej religii.
W tradycyjnym światopoglądzie Czarnych Stóp zwierzęta to istoty obdarzone duszą
i specyficznymi mocami. Ich moc objawia się już w plemiennym micie stworzenia,
w którym istnieje tylko Starzec Napi i różne dzikie zwierzęta. Po wielkiej powodzi
Ziemia skryła się w głębinach, a Starzec Napi siedział na szczycie najwyższej
góry, która ledwo wystawała nad powierzchnię. Starzec postanowił wysłać po trochę
ziemi zwierzęta, które umiały nurkować. Posłał najpierw Wydrę, Bobra i Piżmoszczura,
ale żadnemu z nich nie udało się. Wtedy wysłał Kaczkę, która także utonęła,
ale gdy wypłynęła, w pazurkach trzymała trochę ziemi. Starzec zobaczył to, wziął
ziemię do ręki, trzykrotnie udał, że rzuca ją do wody, aż wreszcie rzucił naprawdę
i w ten sposób stworzył Ziemię.
Pochodzenie Zawiniątka Bobra
według Indian Sarcee
Lecznicze zawiniątka należały do najcenniejszych rzeczy w plemieniu. Zawiniątkiem
mogło być wszystko, od kilku piór owiniętych w skórę lub materiał do wielu różnych
przedmiotów - skór zwierząt i ptaków, korzeni, skał, kamiennych fajek itp. -
przechowywanych w dużej torbie z surowej skóry, w której wszystko miało określone
znaczenie i wymagało stosownej pieśni za każdym razem, gdy jego właściciel wyjmował
to na światło dzienne. Posiadanie świętego zawiniątka sprowadzało na właściciela
szczęście i bogactwo.
Notatka o zamiarze repatriacji obiektu kulturowego
w posiadaniu Peabody Museum
Służba Parków Narodowych informuje niniejszym, zgodnie z Ustawą o ochronie tubylczych
grobów i repatriacji (NAGPRA), o zamiarze repatriacji kulturowego obiektu w posiadaniu
Peabody Museum of Archaeology and Ethnology przy Uniwersytecie Harvarda w Cambridge,
Massachusetts, który to obiekt odpowiada definicji "świętego przedmiotu"
oraz "obiektu dziedzictwa kulturowego".
Bobrze Zawiniątko składa się z zewnętrznej osłony z malowanej skóry wapiti i
wewnętrznej osłony ze skóry bizona; zawiera dziewiętnaście ptasich skór lub
części ciała oraz zestaw złożony z dwóch skór ptasich, czterech wiewiórczych,
dwóch bobrzych i czterech z piżmoszczura, jednej skóry norki, jednej łasicy
i jednej jelonka, a także sześć zawiniętych woreczków z pęcherza, cztery pałeczki,
bizonie żebro oraz torbę z bobrzego futra zawierającą woreczek z pęcherza, tytoń,
kościane szydło i zdobioną koralikami futrzaną ozdobę. Dodatkowe zawiniątko
zawiera dwa skórzane woreczki z czerwoną i czarną farbą, skórzany woreczek z
bizonią skałą, jedenaście skórzanych grzechotek, prostokąt malowanej surowej
skóry, jedną grzechotkę z kopyt wapiti, osiem pałeczek i dwa warkocze słodkiej
trawy. Akcesoria obejmują lulkę fajki w czerwonej skrzynce z czerwoną osłoną
oraz kawałek kija.
"Prawdziwa Mowa" Czarnych Stóp
Wejście do otwartej niedawno szkoły Lost Child w Browning przypomina przeniesienie
się w czasie. Tu indiańskie dzieci z plemienia Blackfeet uczą się myśleć i mówić
w języku swoich przodków. W przeciwieństwie do większości innych szkół w rezerwacie
angielski jest tu drugim, pomocniczym językiem. Dzieci, pytane, co najbardziej
podoba im się w programie tej ośmioklasowej szkoły mówią na przykład, że teraz
łatwiej im rozmawiać z dziadkami, którzy często lepiej posługują się językiem
blackfeet niż angielskim. Wiele jest dumnych, że uczy się rozmawiać po indiańsku.
Nauczyciele mówią o kreowaniu przyszłych przywódców i reprezentantów plemienia.
Szkoły Lost Child, Cuts Wood i Moccasin Flat są częścią ambitnego projektu Instytutu
Piegan - organizacji społecznej założonej w 1987 roku przez Darella Robes Kippa
i Dorothy Still Smoking. Celem dwójki Blackfeetów z uniwersyteckim wykształceniem
była ochrona kulturowego dziedzictwa członków plemienia, a zwłaszcza ich języka.
Kipp, były redaktor magazynu Time-Life, dobrze pamięta z własnego doświadczenia,
jak trudno było mu - już jako dorosłej osobie - nauczyć się języka blackfeet.
Dzieciom przychodzi to z większą łatwością. Still Smoking, która niedawno została
dyrektorką Blackfeet Community College, pragnie wykorzystać swój doktorat z
edukacji z korzyścią dla współplemieńców, dzięki którym zrozumiała, kim jest,
i bez których nie osiągnęłaby w życiu tak wiele.
Językoznawcy uważają, że w czasie gdy Kolumb docierał do Nowego Świata, tubylcy
Ameryki Północnej mówili co najmniej trzystoma językami. Około stu dziewięćdziesięciu
z nich to języki nadal żywe i w większym lub mniejszym zakresie używane. Jednak
zaledwie około dwudziestu z nich używanych jest przez wszystkie pokolenia członków
danego plemienia czy grupy językowej. Tam gdzie choć jedna z grup wiekowych
nie zna ani nie uczy się języka, można mówić o realnym zagrożeniu jego wymarciem.
Tymczasem nawet tam, gdzie dzieci chciałyby się uczyć języka swoich przodków,
ich rodzice i dziadkowie wychowywani byli w przekonaniu, że mówienie po indiańsku
jest czymś złym i zacofanym. I jest to zaległość często już nie do nadrobienia.
Więcej
Danuta
Stanulewicz
Internet w obronie zagrożonych języków indiańskich
Czy internet może przyczynić się do ratowania zagrożonych
języków? Oczywiście tak. W internecie można znaleźć wiele informacji o zagrożonych
językach, czyli takich, którym grozi wymarcie. Często twórcami stron internetowych
są amatorzy - użytkownicy lub pasjonaci danego języka, językoznawcy czy też
małe społeczności. Obszerną listę adresów zawiera Wirtualna Biblioteka, w indeksie
Native American Language Resources on the Internet (www.hanksville.org/NAresources/indices/NAlanguage.html).
Strony internetowe prowadzą też organizacje, których celem jest ratowanie zagrożonych
języków, np. Terralingua pod adresem www.terralingua.org (cele tej organizacji
podano także po polsku). Warto zajrzeć również do "Czerwonej księgi zagrożonych
języków UNESCO" (www.tooyoo.l.u-tokyo.ac.jp/Redbook/index.html
- indeks ogólny oraz: www.tooyoo.l.u-tokyo.ac.jp/Redbook/SAmerica/SA_index.cgi
- języki Ameryki Południowej), której autorami są Mily Crevels i Willem Adelaar.
Cyprian
Świątek
Wyszywanie kolcami igłozwierza u Indian Ameryki Północnej
Zanim Indianie północnoamerykańscy zaczęli używać
szklanych koralików, pozyskiwanych drogą handlu z białymi, do wyrobu ozdób,
na większości obszarów kulturowych używano kolców igłozwierza.
Amerykański igłozwierz (Erothizon Dorsatum), zwany przez biologów ursonem,
należy do rodziny gryzoni. Zwierzęta te odżywiają się głównie korą i łykiem
młodych gałęzi różnych gatunków sosny, są powolne i nie okazują strachu przed
drapieżnikami, którzy omijają je właśnie ze względu na kolce będące bardzo skuteczną
bronią.
Indianie także spożywali mięso igłozwierza, ogon przerabiali na szczotkę do
włosów, a włosie, znajdujące się wokół głowy, wykorzystywali do wyrobu czubów
(roach), które ozdabiały głowy wojowników plemion prerii, regionu Wielkich
Jezior i wschodniej Krainy Lasów.
Kolce igłozwierza z Ameryki Północnej mają długość od 2 do 12 cm, kolor biały
i czarną końcówkę, a dzięki temu, że dają się rozpłaszczać i farbować, stały
się surowcem do wyrobu niezwykłego rękodzieła, spotykanego tylko wśród tubylczych
plemion Ameryki Północnej.
Pozyskiwano je na dwa sposoby. Aby tylko zdobyć kolce, na zwierzę narzucano
derkę lub koc. Igłozwierz, czując się zaatakowany, wyrzucał kolce, które wbijały
się w skórę derki lub w materiał, po czym wypuszczano go na wolność. Czasem,
na przykład u Siuksów, do unieruchomienia zwierzęcia używano drewnianych widełek,
którymi przygważdża się igłozwierza do ziemi. Jeśli oprócz kolców potrzebny
był włos, zwierzę zabijano, ale w taki sposób, aby nie wypłynęła z niego krew
- najczęściej uderzeniem drewnianej pałki w nos. Po zabiciu, zostawiano igłozwierza,
żeby skruszał, gdyż tylko w takim stanie można było wyciągnąć kolce i włos ze
skóry. Współcześnie często pozyskuje się kolce ze zwierząt zabitych przez samochody
na autostradach, ale jest to surowiec gorszej jakości, gdyż dużo kolców ulega
popękaniu lub wręcz zniszczeniu.
Mariusz
Wollny
Obieżyświat
W nie tak dawnych, a już na szczęście zamierzchłych czasach, przeciętny student
etnografii (taki jak ja) o podróżach w egzotyczne kąty mógł tylko pomarzyć.
Dlatego zainteresowanie Indianami, któremu zawdzięczałem wybór kierunku studiów,
musiało ustąpić polskiej sztuce ludowej. Zgłębiałem ją pod światłym kierunkiem
wybitnego eksperta, świętej już pamięci profesora Romana Reinfussa, którego
uczniem i współpracownikiem był także, o czym dowiedziałem się znacznie później,
znany podróżnik i etnograf Przemysław Burchard.
Urodzony w 1925 roku Burchard swą bujną biografią mógłby obdzielić kilka osób.
Za młodu wojował z okupantami, potem pracował jako robotnik w porcie, zdążył
jeszcze zaliczyć elektrownię, w której dorobił się pozycji przodownika pracy,
nim - wycieńczony socjalistycznym przodownictwem - wstąpił na studia etnograficzne.
Po ich ukończeniu badał sztukę ludową w Krakowie, a ponieważ pracownia mieściła
się w ciasnym mieszkaniu prof. Reinfussa, dla złapania szerszego oddechu uprawiał
taternictwo, speleologię, kajakarstwo, łucznictwo i nurkowanie. Napisał wiele
książek i nakręcił sporo filmów.
Zmarł
Johnny Cash
Urodzony 26 lutego 1932 roku w Kingsland, w stanie Arkansas, Johnny Cash był
znanym piosenkarzem, kompozytorem i poetą, aktorem i producentem filmowym. Przez
40 lat kariery scenicznej nagrał ponad 1500 piosenek country i gospel, 11 razy
został nagrodzony pestiżową muzyczną nagrodą Grammy.
Wiele jego piosenek poświęconych było trudnym losom Indian, jak na przykład
ballady kompozytora Petera LaFarge: "The Ballad of Ira Hayes" oraz
"As Long As The Gras Shall Grow", pochodzące z wydanego w 1964 roku
albumu Casha Bitter Tears (The Ballads of American Indian) i wykonywane
później m.in. przez Boba Dylana.
Indiańskie motywy w wielu piosenkach oraz działania artysty wspierające tubylczych
Amerykanów (Cash pomógł m.in. zebrać pieniądze na szpital dla Siuksów) sprawiły,
że wielu ludzi uważa, iż wśród przodków Casha byli Indianie. Niektóre źródła
podają nawet, że był 1/4 Cherokee, jednak poza wyglądem artysty nie podają żadnych
dowodów.
Sam Cash zwykle zaprzeczał tym pogłoskom, choć czasem, wspominając burzliwe
lata 60. i eksperymenty z narkotykami, mawiał z przymrużeniem oka: "Im
więcej brałem, tym więcej czułem w sobie indiańskiej krwi". Tak czy inaczej
jest faktem, iż Johnny Cash autentycznie interesował się losem Indian (już w
latach 60. odwiedził Wounded Knee) i śpiewał o nich (i dla nich) w czasach,
gdy jeszcze nie było to takie popularne.
Zmarł 12 września 2003 roku w stolicy muzyki country, Nashville.
Cień
Dwie strony Ruchu
II Indiański Świat Pow Wow w Katowicach
Pow-wow jest dla Indian znaczącym elementem współczesnej kultury. Daje im możliwość
pielęgnowania dawnych tradycji oraz - ze względu na swój międzyplemienny charakter
- jest przejawem rodzenia się kultury ogólnoindiańskiej. Pow-wow to nie tylko
tańce i śpiewy, to również okazja do spotkania krewnych, przyjaciół i znajomych,
oraz nawiązania kontaktów z mieszkańcami odległych części kraju.
Okazuje się, że powyższe słowa dotyczą również nas - "indianistów"
w Polsce. Podsumowując II Indiański Świat Pow Wow w Katowicach, mogę odnotować
tylko same pozytywne spostrzeżenia.
Spotkania pow-wow w naszym kraju mają sens. Stały się miejscem spotkań nie tylko
tancerzy i śpiewaków, ale również ludzi chcących uczestniczyć w integracji naszego
"indianistycznego światka". Przyjeżdża wiele osób o różnych zainteresowaniach,
ale większość z nastawieniem na spędzenie miłych chwil w gronie przyjaciół i
nowych znajomych. Pojawili się również goście z Niemiec, których mieliśmy okazję
poznać na Zimowym Pow Wow w Rathenow 2002 roku.
Głos
z Scheyechbi
Andrzej J.R. Wala
22 listopada br. w sali komunalnej Waterview Condominium w Ventnor
(New Jersey), odbyło się XII Seminarium Antropologiczne Polsko-Amerykańskiego
Towarzystwa Etnograficznego im. Bronisława Malinowskiego (PATE/PAES). W tym
roku wszystkie referaty poświęcone były tematyce indianistycznej, co w pewnym
stopniu usprawiedliwia mój zamiar podzielenia się tym wydarzeniem z czytelnikami
"Tawacinu".
Największe zainteresowanie uczestników XII Seminarium wzbudził tekst Marka Nowocienia
Polski Ruch Przyjaciół Indian: wczoraj, dziś i jutro. Przyznam, że była
to dla mnie szczególnie miła niespodzianka. Redaktor "Tawacinu" przedstawił
dzieje powstania i integracji ruchu miłośników kultur indiańskich, którego my,
w towarzystwie, jesteśmy - tu w USA, choć w mikroskopijnym rozmiarze - równoległym
przecie zjawiskiem. Toteż mimo że tekst nie należał do lapidarnych, został wysłuchany
do końca z uwagą. Dla członków Towarzystwa przesłanie referatu Marka Nowocienia
było znacznym pokrzepieniem: oto nie tylko my zajmujemy się peryferyjną sferą
zeuropocentryzowanej nauki; oto w naszej ojczyźnie, odległej od Ameryki o tysiące
kilometrów, istnieją setki, jeśli nie tysiące ludzi, którzy czują podobnie jak
my. Sądzę więc, że dla - być może nieco sceptycznych - członków Towarzystwa,
nasza współpraca z "Tawacinem", a pośrednio z PRPI, stanie się teraz
jednym z najważniejszych aspektów naszej działalności. Osobiście dostrzegam
w tym same pozytywy, albowiem "w jedności siła". I tym optymistycznym
zawołaniem niosę dzięki obu Markom: Nowocieniowi, rzecznikowi PRPI, i Maciołkowi,
który zapewnił "indianistom" cenne i poważne forum: "Tawacin".
Zwierzenia Cienia
Marek Nowocień
145. Czy dziesiątki lat kontaktów z Indianami dają coś w ogóle polskim indianistom?
Kiedyś bywały to kontakty korespondencyjne, a jeśli już osobiste - to sporadyczne
i częściej gdzieś w Europie niż w ich ojczyźnie. Dziś wzajemne wizyty pojedynczych
Indian w Polsce, a także Polaków w Ameryce nie należą już do rzadkości. Coraz
częściej ktoś z Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian wyjeżdża na kilka tygodni
lub miesięcy w rejony zamieszkane przez tubylców, by ich badać, poznawać lub
po prostu żyć z nimi, uczyć się od nich, pracować z nimi i świętować. Nie pierwszy
też raz w liczącej blisko trzydzieści lat historii Ruchu mieliśmy ostatnio -
przy okazji IX Festynu Archeologicznego w Biskupinie - możliwość żyć przez kilka
dni z grupą Indian przybyłych do Polski ze świadomością istnienia tu środowiska
ludzi zainteresowanych życiem, kulturą i tradycjami tubylczych Amerykanów. I
co?
Z
przymrużeniem oka -
Mirosław Dunin-Sulgostowski [w
poprzednich numerach]
prenumerata gdzie
kupić?