Tawacin nr 2[62], lato 2003 (fragmenty artykułów)

Phillip Deere
Być tym, kim się jest

Studiując naturę, poznawaliśmy życie. Wspomniałem dzisiaj komuś, że pszczoły w drzewach żyły życiem miejskim już od tysięcy lat. Żyją tak nadal i ciągle ze sobą współpracują. A ludzie w wielkich miastach nie potrafią tego. Małe mrówki żyły w podziemnych miastach od tysięcy lat i dalej żyją w ten sposób. Wszystko w stworzeniu podąża za pierwotnymi instrukcjami życia. Kaczki lecą na południe lub północ i gęsi podobnie. Mają tysiącletni rząd, który nimi kieruje. A wrona czy jastrząb siedzący na czubku drzewa, widząc te kaczki, nie mówi: "Tak robi większość. Lepiej polecę z nimi". Pozostają wroną czy jastrzębiem. Stada gęsi nie mają sekretarza, nie potrzebują prezydenta, ale mają drogę życia, która im została dana. Mają tysiącletni rząd, który wciąż się sprawdza.
Dlaczego ja miałbym być kimś innym? Jestem spokrewniony z Naturą, jestem cząstką Natury. Nie mogę być nikim innym. Nie będzie błędów w życiu, dopóki nie będzie się próbować być kimś innym. Trzeba być tym, kim się jest. Twoja koszula może na mnie nie pasować. Może być za duża lub za mała, więc lepiej będę nosił swoją własną. Nie ma sensu, żebym próbował być Niemcem albo Murzynem. Muszę być tym, kim jestem. Najważniejsza, bez względu na rasę czy kolor skóry, jest istota ludzka. Będąc ludźmi i myśląc jak ludzie, zrozumiecie to, o czym mówię. Musicie zrozumieć, co mówię o indiańskiej drodze życia. Jest to droga życia istoty ludzkiej - zrozumiecie to, jeżeli staniecie się znowu ludźmi.
więcej


Marek Nowocień
Góra

W pięćdziesięciu indiańskich językach jest to miejsce święte, miejsce pokoju, sanktuarium. W języku żyjących tam od pokoleń Szejenów (Tsistsistas) to Noaha-vose, Święta Góra. Amerykańscy geografowie nazwali ją Bear Butte, Niedźwiedzią Skałą.
Tubylczy Amerykanie zawsze modlili się tam, czcili przodków, szukali życiowych wskazówek, odnawiali święte przedmioty i ceremonie, pielgrzymowali tam i składali dary. Wielu robi to i dziś. Tuż obok spacerują, jeżdżą na rowerach i rolkach oraz biwakują turyści, alpiniści wspinają się na skały, rodzice z dziećmi podziwiają i fotografują piękny krajobraz, podpatrują modlących się Indian. Jedni robią to z szacunkiem dla Góry, przyrody i sąsiadów, inni beztrosko, bezmyślnie, czasem zachowując się jak wandale i dzikusy. Ale Góra trwa.
Niedźwiedzia Skała nie jest zwykłą skałą, lecz górą pochodzenia wulkanicznego, która choć dość gwałtownie wyłoniła się na powierzchnię, to nigdy jednak nie wybuchła. Dziś Góra stanowi wschodni kraniec długiego wulkanicznego łańcucha, rozciągającego się na przestrzeni 60 mil, aż po widoczną ze szczytu Devil’s Tower (Diabelską Wieżę).

Aleksander Sudak
Biali Indianie kolonialnej Ameryki Północnej
z historii akulturacji
Zjawisko to [zamieszkanie wśród Indian] - znane od początku do końca kolonizacji Ameryki Północnej - występowało najsilniej w latach 1689-1763, w okresie wojen angielsko-francuskich o panowanie na kontynencie, a jego miejscem były puszcze między Atlantykiem i rzeką Missisipi. Bohaterami niniejszego szkicu są angielscy jeńcy Delawarów, Szawanezów, Mingów, Huronów (Wyandotów) - Indian znanych z romantycznych powieści Jamesa Fenimore Coopera, walczących samodzielnie lub z francuską pomocą przeciwko Anglikom. Liczni francuscy jeńcy również trafiali do niewoli Irokezów i innych plemion wspomagających Anglię i też nie chcieli z niej wracać, ale sytuacja ich przedstawiała się nieco inaczej. Francuzi - wolni od rasowych uprzedzeń - traktowali Indian jak równych sobie, starali się poznać ich samych i ich kulturę. Indiańska niewola nie była dla nich takim wstrząsem jak dla niezwykle etnocentrycznych Anglików, którzy krajowców zawsze uważali za gorszych od siebie, i rasowo i kulturalnie, co dali im prawie natychmiast odczuć. Taka postawa sprawiła, że ich próby ukształtowania Indian na swoją modłę i zaszczepienia im ideałów religii protestanckiej przyniosły nader żałosne rezultaty. Nawet najinteligentniejszym wśród nich nie przyszło do głowy, że sami są temu winni, nie wpuszczając Indian do swych domów i serc, czyli do miejsc, gdzie proces akulturacji powinien się rozpocząć, jak pięknie ujął to James Axtell. Benjamin Franklin, na przykład, nie mógł pojąć jak to jest, że gdy "indiańskie dziecko, wychowywane wśród nas, znające nasz język i zwyczaje, raz odwiedzi swych bliskich i uda się z nimi na wędrówkę, już za nic nie da się skłonić do powrotu. Natomiast gdy biali obojga płci trafią za młodu do indiańskiej niewoli i pobędą w niej jakiś czas, to choć wykupieni przez przyjaciół, traktowani z niewyobrażalną czułością i skłaniani na wszelkie sposoby do pozostania z nimi, szybko przykrzą sobie nasz tryb życia, z jego trudem i wyrzeczeniami i przy pierwszej sposobności znikają w puszczy, skąd żadna siła nie jest w stanie ich sprowadzić".

Anna Małgorzata Czyż
Przekroczyć tabu
przypadki kanibalizmu w Nowej Francji
Dotarcie do Nowego Świata zachwiało hierarchią wartości Europejczyków. Odkrywcy, konkwistadorzy oraz przybyli już znacznie później ludzie nauki zebrali ogromną ilość informacji o tubylczych ludach, których obyczaje odróżniały się od europejskich w sposób często szokujący. Ci pierwsi obserwatorzy pochodzili jednak z zupełnie odmiennej rzeczywistości, co uniemożliwiało im porzucenie tego rodzaju percepcji, która interpretuje i ocenia, posługując się własnymi kryteriami, zamiast jedynie gromadzić i przekazywać fakty. Późniejsi przybysze również nie byli w stanie zachować obiektywnego stosunku, dysponowali już jednak pewną ilością informacji o życiu Dzikich, które pozwalały im na lepsze zrozumienie tego, co ich otaczało. Zwłaszcza, gdy wybierali los kolonisty, opuszczając swój kraj dla zupełnie nowego życia w stałym i nieuniknionym kontakcie z odmiennymi kulturami.
Pierwsi francuscy koloniści przybyli do Ameryki Północnej, a dokładniej do doliny Rzeki Św. Wawrzyńca na początku XVII wieku. Ponieważ stosunek Paryża do ich losu był dość obojętny, zostali zmuszeni do szukania kontaktów z narodami tubylczymi. Musieli przynajmniej zapewnić sobie ich pomoc w zdobyciu pożywienia w tym nieznanym kraju o odmiennych niż we Francji warunkach klimatycznych. Wymuszało to na nich przystosowanie się do istniejących już na kontynencie relacji ekonomicznych, do obyczajów i sposobu postępowania Indian. Naturalnie Francuzi próbowali początkowo narzucić swoją wolę, posługując się argumentacją za pomocą muszkietów, szybko jednak zrozumieli, że do niczego to nie doprowadzi, głównie z uwagi na ich małą liczebność i nieznajomość terenu. Zdecydowali się więc nawiązać z Indianami kontakty handlowe, zapraszając ich początkowo do swych fortów, gdzie dochodziło do wymiany towarów, a następnie, gdy konflikty pomiędzy poszczególnymi indiańskimi narodami skutecznie to uniemożliwiły, wysyłając do ich wiosek Francuzów chętnych do odbycia tego typu podróży. Kontakty stały się zatem częstsze, francuscy awanturnicy stopniowo odkrywali inne modele życia i często znajdowali tam nieznane sobie wcześniej przyjemności: poczucie niezależności, równość społeczną, wolność każdego rodzaju. Równocześnie z nimi udawali się na terytorium Indian misjonarze, usiłujący nawrócić ich na wiarę katolicką. Obydwie te grupy, mimo innych celów i stosunku do Indian (choć jest to niewątpliwie kwestia dyskusyjna, zważywszy na głębokie zaangażowanie jezuitów w handel skórkami bobrowymi i stosunki dyplomatyczne), przyczyniły się do poszerzenia i upowszechnienia wiedzy na temat ich życia, zwyczajów nieznanych w Europie, ale również tych potępianych przez ówczesną obyczajowość. Wśród tych ostatnich znajdował się rytuał, który napełnił oburzeniem, odrazą i przerażeniem misjonarzy, traperów i czytelników ich relacji - antropofagia.
(...)
W 1623 roku, piętnaście lat po zasiedleniu przez Francuzów doliny Rzeki Św. Wawrzyńca, kolejny rekolet, ojciec Gabriel Sagard, udał się do Huronii. Swoje obserwacje opublikował pod tytułem Le grand voyage du pays des Hurons w 1632 roku, trzynaście lat po ukazaniu się Voyages Samuela de Champlain, które również stanowiły bogatą dokumentację o tym indiańskim narodzie. Różnica między nimi polegała głównie na perspektywie, którą przyjęli obaj obserwatorzy: podczas gdy Champlain, "człowiek opromieniony nimbem władzy" zmuszony jest do zachowania dystansu do kontaktujących się z nim Indian, Sagard po prostu żyje wśród nich, nawiązując relacje pozbawione przynajmniej z pozoru znaczenia politycznego. Tę metodę niemal do perfekcji doprowadzą jezuici, obecni w Kanadzie od 1635 roku, którym przyznać należy zasługę zebrania nieporównywalnej z żadną inną liczby wiarygodnych i precyzyjnych informacji o Huronach. Relacje Sagarda dotyczą jednak okresu, gdy kultura tego indiańskiego narodu nie podlegała jeszcze różnorodnym transformacjom pod wpływem kontaktu z Europejczykami i przed niemal całkowitym jego zniszczeniem przez wrogie plemiona irokeskie. W dwudziestu jeden rozdziałach opisuje on różne aspekty życia w Huronii - od warunków geograficznych i klimatycznych przez zajęcia jej mieszkańców, ich ubrania, stosunki międzyludzkie, tańce, aż po zwierzęta i ptaki, które można tam spotkać. Nie ukrywa, ale także nie komentuje rytuału, który z pewnością musiał nim wstrząsnąć - rytualnego kanibalizmu polegającego na jedzeniu ciała pokonanego wroga. W rozdziale o naradach i wojnach Sagard następująco opisuje los jeńca wojennego Huronów:
Wyprowadzają go z chaty, by zakończył swoje życie na wzniesionym specjalnie rusztowaniu, tam gdzie obcina mu się głowę, potem otwiera brzuch i wówczas wszystkie dzieci przybiegają, by złapać choć mały kawałek wnętrzności, który zawieszają na kiju i niosą z triumfem przez całą wieś jako znak zwycięstwa. Po takim rozpruciu i przygotowaniu gotują ciało w wielkim kotle, a potem wyprawiają ucztę i jedzą je z wielką przyjemnością.
Dodaje również, że "kiedy Irokezi albo inni nieprzyjaciele mogą porwać i uprowadzić naszych ludzi, robią im to samo i chodzi o to, kto przysporzy więcej cierpień wrogowi".

Donald E. Worcester
"Tylko prawdziwy mężczyzna zabije przyjaciela"*
Wyprawa dotarła do obozu Grant i rozdzieliła się na dwie grupy. Wybrany przywódcą Elías wysłał Papagów w górę prawego brzegu Arivaipa, a sam z pozostałymi podążył w tym samym kierunku drugą stroną potoku. Nastał świt, gdy osiągnęli apacką ranczerię. Dwoje strażników, kobieta i mężczyzna, siedziało na wzgórzu, grając w karty. Papagowie podkradli się do nich bezszelestnie i zabili ciosami maczug, zanim zdołali wszcząć alarm. Wówczas ruszyli między szałasy z maczugami i nożami, by nie obudzić reszty obozu. Jęki mordowanych ostrzegły innych, którzy uciekli w górę kanionu i wkrótce rzeź ustała. Kilku Papagów zdążyło przed zabiciem zgwałcić kilka Apaczek. Potem zebrali ocalałe z masakry dzieci, podłożyli ogień pod szałasy i odeszli. Dokładnej liczby zabitych nigdy nie ustalono. Wahała się ona od osiemdziesięciu pięciu do stu trzydziestu pięciu, a wśród znalezionych na miejscu zwłok było tylko ośmiu mężczyzn.
(...)
Po pochowaniu zabitych Eskiminzin udał się na kilka dni w góry, a potem Apacze zabrali się do odbudowywania szałasów. W jakiś czas później, pod koniec maja, oddział kawalerii z fortu Apache nadjechał kanionem Arivaipa i natknął się nieoczekiwanie na Eskiminzina i jego ludzi. Zaskoczeni żołnierze otworzyli ogień, ale Apacze rozproszyli się natychmiast i nikt nie odniósł rany. Eskiminzin był teraz pewien, że nie ma nadziei na pokój z Amerykanami. Pożegnał Whitmana, mówiąc, że "można winić tylko tego, kto łamie pokój". Po drodze w góry zaszedł do swego wieloletniego przyjaciela, Charlesa McKinneya, który żył na farmie w  pobliżu Grant. Obaj pożywili się i wypalili fajki. Gdy nadszedł czas pożegnania, Eskiminzin wyciągnął pistolet i zastrzelił gospodarza. Pytany później o powody zabójstwa powiedział, że zrobił to, aby przekonać Apaczów, że nie ma żadnej przyjaźni z białymi. "Byle tchórz potrafi zabić wroga - rzekł - lecz tylko prawdziwy mężczyzna zabije przyjaciela".
więcej

* Fragment rozdziału "Apacze i polityka pokoju" z książki APACZE Orły Południowego Zachodu, która ukazała się nakładem TIPI. Tytuł od redakcji.


Kacper Świerk
Matsigenka rok później
raport z badań terenowych wśród Matsigenka nad rzeką Paquiría, 2002, cz. 1
Matsigenka (Machiguenga) znad rzeki Paquiría (departament Cusco, prowincja La Convención, dystrykt Echarati) w regionie znani pod nazwą Kirineri, to niewielki odłam (grupa lokalna) tej grupy etnicznej, którego przedstawiciele mają ograniczony kontakt z ludźmi z zewnątrz (reprezentowanymi głównie przez zakulturowanych Matsigenka z comunidad nativa Nueva Luz), a część z nich żyła dotychczas praktycznie w izolacji przerywanej sporadycznymi kontaktami.
Znane są cztery osady Matsigenka znad rzeki Paquiría. Nie da się wykluczyć, że istnieją jeszcze jakieś inne, ale brak o nich pewnych informacji. Podobno jacyś krewni Matsigenka znad Paquiríi żyją w dorzeczu górnej Serjali. Co najmniej jedna rodzina pochodząca znad Paquiríi żyje też nad rzeką Camisea.
Cztery osady, o których wspomniałem to (licząc w górę rzeki): Manokiari, Kipatsiari, Shiateni i tzw. Kairoari Podczas badań we wrześniu-październiku ubiegłego roku odwiedziłem dwie pierwsze z wymienionych osad (zob. mój raport z 2001). W tym roku ponadto spotkałem się z ludźmi ze Shiateni nad strumieniem Kipatsiari, a także byłem w osadzie Kairoari.
W trakcie tegorocznych badań zdobyłem informacje, które zmieniły część moich poglądów na temat sytuacji Matsigenka znad rzeki Paquiría, szczególnie w kwestii ich liczebności. Zarejestrowałem też wiele zmian w regionie Dolnej Urubamby, związanych głównie ze wzmożoną aktywnością i obecnością kompanii naftowo-gazowej Pluspetrol i mającej z nią kontrakt kompanii Veritas. Aktywność ta ma wpływ na sytuację Matsigenka znad rzeki Paquiría.
Wzmożona obecność kompanii Pluspetrol i firm przez nią zakontraktowanych (empresas contratistas), głównie Veritasu, jest wyraźnie widoczna w regionie. O ile w ubiegłym roku jednostki pływające, należące do Pluspetrol, spotykało się sporadycznie, o tyle teraz na Urubambie pełno jest łodzi kompanii z ludźmi w charakterystycznych, jaskrawopomarańczowych kamizelkach ratunkowych. Spotyka się też stosunkowo wiele barek i statków.
Jak mi wiadomo od członków organizacji pozarządowej (ONG) Shinai Serjali, przedstawiciele Pluspetrol interesowali się kwestią obecności izolowanych bądź „wczesnokontaktowych” Indian w regionie. Między innymi chcieli prosić Indian Nahua z Santa Rosa de Serjali (ujście Serjali do Mishagua) o pomoc w zlokalizowaniu izolowanych mieszkańców dorzecza górnej Serjali. Ma to związek z planami ekspansji kompanii na nowe tereny przynależne do Reserva Nahua Kugapacori (wielkiego, multietnicznego obszaru wydzielonego przez państwo peruwiańskie w celu ochrony grup indiańskich - izolowanych i we wczesnej fazie kontaktu). Ekspansja ta obecnie już dokonuje się.
Najważniejsze aspekty sytuacji społeczno-kulturowej Matsigenka znad rzeki Paquiría, które zaobserwowałem w tym roku, przedstawię tutaj, porządkując je według miejsc osiedlenia tych Indian. Skupię się przede wszystkim na wpływie obecności Pluspetrol-Veritas w regionie i aktualnej relacji Matsigenka znad rzeki Paquiría z Matsigenka z położonej u jej ujścia do Urubamby - comunidad Nueva Luz. Podejście mieszkańców tej comunidad (a przede wszystkim władz oraz osób wpływowych i prominentnych) do ludzi znad Paquiríi nacechowane jest silnym paternalizmem.
Na koniec zbiorę i podsumuję najważniejsze konkluzje o sytuacji społeczno–kulturowej Matsigenka znad rzeki Paquiría oraz o stanie wiedzy o niej na dzień dzisiejszy.

L. Sasza Cyryłowski
Indian Rock [2]
Polska scena rockowa też ma się czym pochwalić. Piotr Banach, lider najpopularniejszej swego czasu polskiej grupy Hey, jest zagorzałym miłośnikiem Indian, co widać w jego image'u scenicznym (piękne T-shirty), okładce płyty Fire (1993) oraz czego dowodem było zaproszenie zespołu "Hokka Hey" na ich słynny koncert w katowickim Spodku. Po odejściu od Heya, Banach założył zespół Indios Bravos, na którego debiutanckiej płycie Part One (1999) znalazł się utwór "Indios Bravos", inspirowany muzyką indiańską. Cree to nazwa zespołu założonego przez Sebastiana Riedla. Muzyka indiańska, ale także duchowność indiańska ma wielki wpływ na twórczość polskiej grupy Taniec Słońca, pochodzącej z Wolimierza. Zresztą tytuły utworów mówią same za siebie: "Washtadowya", "Matakoye Oyasi" (sic!). To samo można powiedzieć o pochodzącym z Moniek Tomahawku, którego muzyka określana jest jako indianistyczny punk-rock. To za sprawą basisty tej grupy, Jacka "Żaby" Żędziana (znanego ze zlotów, jak sądzę, wielu czytelnikom "Tawacinu"), zespół wydał takie kasety, jak 500 lat i Być Indianinem. W tym roku ukazała się także płyta CD Tomahawk 1994-2000 zawierająca 70-minutową składankę wszystkich dotychczasowych studyjnych nagrań z kaset oraz fragment koncertu z I Fiesty Indiańskiej w Gołuchowie.

Śmierć wojownika w Iraku
23 marca 2003 roku podczas konwoju do miejscowości Nasirija w Iraku amerykańska 507 kompania zaopatrzenia z Fort Bliss w Teksasie wpadła w zasadzkę. W jednostce tej służyła 23-letnia Hopi, Lori Piestewa (wym. LOU-ri Pa-JES-ti-ła). Jej koleżanką w oddziale była Jessica Lynch - jedyna, którą udało się odbić amerykańskim komandosom. W szpitalu, w którym więziono Jessikę, znaleziono zwłoki 8 jeńców, wśród nich st. szeregowej Lori Piestewa.
więcej

Bartosz Hlebowicz
Indiańskie opowieści, opowiadanie Indian

24 konferencja europejskich naukowców zajmujących się Indianami Ameryki Północnej odbywała się w dniach 8-10 maja br. w Turynie. Wśród autorów około czterdziestu referatów znajdowali się zarówno wybitni indianiści ze Starego Kontynentu i Ameryki, jak i studenci prowadzący własne badania. Tematyka dotyczyła historii Indian i współczesnego jej opowiadania (Indian Stories/Indian Histories).
Sesja zaczęła się mocno: wykładem profesora Nelsona Graburna z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przypomniawszy tezę Bronisława Malinowskiego o kulturze jako długiej rozmowie pomiędzy członkami społeczności, znakomity eskimolog mówił o "Kulturze jako narracji: kto opowiada inuicką opowieść?". Zaczął nietypowo, bo... odśpiewaniem w języku Eskimosów pieśni kochanka namawiającego kobietę do seksu. "Inuici kochają dzieci, nieważne, z jakiego związku pochodzą" — wytłumaczył profesor. Chciałbym poświęcić nieco więcej uwagi tej opowieści o Inuitach - najlepszemu chyba speechowi podczas turyńskiej konferencji.
Wielowarstwowy wykład-przedstawienie (ilustrowane zdjęciami) Graburna urzekło dogłębnością analizy: najpierw był to opis zmieniającej się kultury w eskimoskiej wiosce Kimmirut, którą naukowiec bada od 40 lat.

Dwie strony Ruchu
Indiańska wiosna 2003
Jeszcze nie opadły wrażenia po jesiennym Pow-wow w Katowicach, warszawskiej Sesji i zimowym spotkaniu miłośników Indian i gór w Srebrnej Górze, kiedy na wiosnę odbyło się kolejne Pow-wow - tym razem w Toruniu. Jego organizatorem był zespół Huu-ska Luta, wspierany przez bębniarzy z Maka Sapa ze Śląska i Biały Gwizdek z Trójmiasta, a zjechało nań około 150 osób, w tym ponad 30 tancerzy. Gościem honorowym Pow-wow był Sat-Okh, który uśmiechnięty, pomimo wieku, bawił się ze wszystkimi. Przyjazna atmosfera, barwne stroje, rytmy indiańskich bębnów i tradycyjne pieśni pozostaną nam na długo w pamięci, podobnie jak herbata i drożdżówki-giganty w prezencie od Organizatorów. A już jesienią kolejne Pow-wow w Katowiach!
Kiedy znajomi Indianie oglądali zdjęcia z Grand Entry, nie mogli uwierzyć, że ktoś w Europie interesuje się do tego stopnia kulturą Indian. Patrząc na stroje, nie mogli uwierzyć, że prawie wszystko powstaje w Polsce. Świadczy to o coraz wyższym poziomie naszej wiedzy i umiejętności. Ale warto pamiętać, że coraz częściej nasze działania, sukcesy i wpadki dostrzegane są i ocenianie także za Oceanem, że Indianie nie tylko oglądają wybrane zdjęcia, ale goszczą na naszych spotkaniach, kręcą o nas filmy...
Tydzień później odbyła się Indiańska Fiesta w Bydgoszczy. Całodzienne spotkanie z kulturą Indian, organizowane przez Adama Piekarskiego, Huu-ska Lutę i pamiętającą Sat-Okha z pierwszego Zlotu w 1977 roku Beatę Jasiecką, przyciągnęło wielu uczestników - nie tylko dzieci i młodzież. Spotkanie z Satem było z pewnością ważnym wydarzeniem w życiu młodych osób, znających jego książki i mających okazję poznać go osobiście. Z pewnością warto robić i takie indianistyczne imprezy, łączące edukację i zabawę. Na szczęście jest ich przez cały rok niemało.
Innym dobrym przykładem naszego wspólnego pozytywnego działania był Wiosenny Piknik Charytatywny na warszawskim Służewcu, którego nadrzędnym celem była zbiórka pieniędzy na remont Centrum Zdrowia Dziecka. Była to rzadka możliwość zaistnienia publicznie i wykazania naszego zaangażowania w pomoc dzieciom - tym razem polskim. Koncert z udziałem gwiazd polskiej estrady trwał cały dzień, towarzyszyło mu wiele atrakcji dla dzieci i dorosłych. Byli również "Indianie" - 5 tipi i około 30 osób z całego kraju. I znów Huu-ska Luta, Maka Sapa i Przyjaciele - najpierw na wielkiej scenie przed tysiącami warszawiaków i kamerami TVN, a potem w otwartej dla gości "indiańskiej wiosce". Wszystkim obecnym na Służewcu - wielkie dzięki!

Mariusz Wollny
Odkrywcy i marzyciele
Komu z nas nie śniły się kiedyś ukryte skarby, po które wystarczy wyciągnąć rękę? Kto nie lubił, wodząc palcem po mapie, zaglądać w rozmaite egzotyczne kąty, których nazwy brzmiały intrygująco: Mato Grosso, Minas Gerais, Gran Chaco? Kto nie zastanawiał się, gdzie znajduje się legendarny Eldorado, złoty skarb?
W zamierzchłych czasach realnego socjalizmu podróżowało się tylko w marzeniach (bo o paszporcie nawet nie było co marzyć), wodząc palcem po atlasie geograficznym podczas lektury książek z niezapomnianej serii "Naokoło świata" warszawskiego wydawnictwa "Iskry". Mam je oto przed sobą, wszystkie, jakie wyszły o Ameryce. Stoją w rzędzie, w białych obwolutach, zakurzone; starzy, wierni przyjaciele, przewodnicy po szerokim świecie.

Opowieść o wielkim problemie wchodzenia do tipi
W pewnym plemieniu Czterech Wielkich Wodzów spierało się kiedyś o to, co tradycje ich przodków mówią na temat tego, jak sygnalizować chęć wejścia do czyjegoś tipi. Pierwszy Wódz twierdził, że tradycje przodków nakazują przy wchodzeniu do tipi zapukać cztery razy w jedną z tyczek.
- Cztery to Święta Liczba - odwoływał się do duchowej wiedzy Pierwszy Wódz - a wchodzenie do tipi powinno opierać się na pukaniu w tyczkę, tak jak całe tipi opiera się na tyczkach, które - stojąc na Matce Ziemi - wznoszą się jednocześnie ku Ojcu Słońce. - Wszystko, nawet zwykłe pukanie, musi się opierać na czymś solidnym - jak tyczki - i mieć solidne duchowe podstawy. A żadna ze Świętych Liczb nie jest świętsza od Magicznej Liczby Cztery - dodawał natchnionym głosem Pierwszy (i w duchu myślał, że wolałby nazywać się Czwarty).
Drugi Wódz przekonywał, że zgodnie z obyczajami przodków przed wejściem do cudzego tipi wystarczy zaskrobać trzy razy w zasłonę.
- Przy wchodzeniu do tipi ważne są nie tyczki, tylko zasłona na wejściu - tłumaczył rozsądnie Drugi Wódz, słuchając z pobłażaniem nawiedzonej mowy Pierwszego. - I to w nią należy podrapać trzy razy, bo konstrukcja całego tipi tak naprawdę opiera się na trzech pierwszych tyczkach. To proste jak konstrukcja tipi, żadna tam magia - dorzucał Drugi, nie patrząc na wszelki wypadek na Pierwszego (i myśląc sobie, że byłoby prościej, gdyby nazywał się Trzeci).
Trzeci Wódz udowadniał z kolei, że stare dobre tradycje nakazują stanąć przed tipi i zawołać głośno dwa razy imię gospodarza. - Od razu wiadomo, kto przyszedł - uzasadniał logicznie Trzeci Wódz - a zawołanie dwa razy powinno każdemu normalnemu człowiekowi w zupełności wystarczyć.
- Co innego tacy Odwrotni - dodawał przy tym zwykle Trzeci, patrząc przy tym wymownie na Drugiego - ci to mogą sobie drapać w co chcą. Albo Biali - to oni ponoć pukają, i w ogóle zachowują się jak stuknięci... - tu rzucał podejrzliwe spojrzenie na Pierwszego.
Czwarty Wódz nic zwykle nie mówił, tylko chrząkał, jak sądził - znacząco - przed wejściem do Tipi Rady, a spierająca się głośno w środku i głucha na wszelkie odgłosy z zewnątrz trójka Wielkich Wodzów ignorowała wyjątkowo solidarnie jego chrząknięcia. No, chyba że Czwarty Wódz przychodził do Tipi Rady pierwszy, wtedy złośliwie nie wpuszczał do środka żadnego z pozostałych trzech Wielkich Wodzów, jeśli nie chrząknęli przed wejściem porozumiewawczo lub - zniecierpliwieni - nie weszli do Tipi Rady bez pytania.
Żaden z czterech Wielkich Wodzów nie pamiętał jednak dokładnie, co nakazują w tej sprawie plemienne tradycje i obyczaje, ani nie był w stanie przekonać do swoich racji pozostałych trzech Wielkich Wodzów. Niejasne (jak zwykle) i wzajemnie sprzeczne odpowiedzi pytanych o radę Wioskowych Starców nie tylko nic im nie wyjaśniały, ale jeszcze bardziej utrudniały ustalenie czegokolwiek. Co gorsza, członkowie poszczególnych klanów coraz goręcej kłócili się o coś, co zaczęto już nazywać Wielkim Problemem Wchodzenia do Tipi i coraz częściej dochodziło między nimi do rękoczynów. Wioskowa Młodzież zaś - równie kiepska z matematyki, co z plemiennego savoir-vivre'u - coraz powszechniej ignorowała niejasne nauki i nakazy plemiennej starszyzny i wchodziła do wioskowych tipi nie skrobiąc ani nie pukając ani razu, nie myśląc o jakimkolwiek chrząkaniu, a co dopiero o nawoływaniu gospodarzy (niemile często zaskakiwanych, a przez to jeszcze bardziej nerwowych i skłonnych do waśni).
Widząc grożącą plemieniu wojnę domową, czterej Wielcy Wodzowie postanowili pójść po radę (i na Fajkę) do najstarszego i najbardziej szanowanego w wiosce Wielkiego Szamana, według powszechnej opinii - najlepszego znawcy plemiennych tradycji. Jak postanowili, tak też, odczekawszy stosowny Indian time, zrobili — oczywiście po serii oczyszczających rozgniewane serca szałasów potu, po studzących rozgorączkowane głowy kapielach pod pobliskim wodospadem i po wielodniowych postach - tym łatwiejszych, że i tak nie nie mieli czasu na polowania. Nie bardzo też wiedzieli, jak właściwie wchodzić do swoich własnych namiotów, a ich żony - także spierające się o Wielki Problem Wchodzenia do Tipi - i tak nie miały najmniejszej ochoty na zajmowanie sie kuchnią ani - co gorsza - na jakiekolwiek inne małżeńskie obowiązki.
Ubrani i wymalowani odświętnie, czterej Wielcy Wodzowie przygotowali w końcu odpowiednie do wagi Problemu podarunki i udali się pod Święte Tipi Wielkiego Szamana. Tam stanęli i przez dłuższą chwilę zastanawiali się raz jeszcze, jak właściwie obwieścić swoje przybycie, by nie obrazić Wielkiego Szamana swoim niestosownym zachowaniem.


Z przymrużeniem oka -
Mirosław Dunin-Sulgostowski
[w poprzednich numerach]




prenumerata gdzie kupić?

powrót