Archiwum "Tawacinu" nr 3[59] jesień 2002, ss. 16-21

 

Mary Brave Bird, autorka dwóch książek autobiograficznych Lakota Woman (napisana wspólnie z  Richardem Erdoesem w 1990) i Ohitika Woman (1993), fot. Bartosz Hlebowicz

Nie było nam dane umrzeć
z Mary Brave Bird, Lakotką, działaczką AIM i autorką dwóch autobiograficznych książek, rozmawia Bartosz Hlebowicz


Pierwszy kontakt z Mary - telefoniczny - wywarł dość nieprzyjemne wrażenie. Gdy poprosiłem o spotkanie, zażądała pieniędzy. Umówiliśmy się na 11 przed południem następnego dnia. Odnaleźliśmy, wraz z moją towarzyszką podróży, Giulią, rodzinny dom He Dogów w zachodniej części rezerwatu. Spóźniliśmy się 15 minut. Przez dłuższy czas nikt nie otwierał, dopiero gdy byliśmy już gotowi odejść, zaspana Mary-Lakota Woman otworzyła drzwi. Była zdumiona, że już jest po jedenastej. Wyjaśniła, że poprzedniego dnia skończył się Taniec Słońca organizowany przez Leonarda Crow Doga, jej byłego męża, i że jest wyczerpana. Wnętrze jej domu nie różni się od wielu indiańskich mieszkań, nie tylko w Rosebud: pełne rozrzuconych ubrań na kanapie i podłodze. Nieodmienny nieporządek przywodzi na myśl lakockie tipi sprzed stu lub dwustu lat - nie sądzę, aby dawniej indiańskie mieszkanie mogło wyglądać "lepiej" niż dom Mary, tzn. żeby było, zgodnie z europejskimi wzorami estetycznymi, schludne. Tradycyjny rozgardiasz to dowód życia - zapewne. Mary-Lakota Woman włączyła po cichu magnetofon z jakąś indiańską melodią, szybko przemyła twarz i już była gotowa do rozmowy. Wręczyliśmy jej paczkę herbaty i ciastka, a także 15 dolarów. Mary dodała, że jest zupełnie spłukana i dlatego wspomniała o pieniądzach. Ja, już po rozmowie, przyznaję, że cieszę się z tej transakcji. Zobaczyłem żywą legendę - uczestniczkę okupacji Wounded Knee w 1973 roku w jej codziennym nieładzie, zmęczoną, smutnawą. Często powtarzała kilka razy to samo zdanie, czasem odbiegała od tematu, niespodziewanie wybuchała krótkim śmiechem. Barwa i intonacja jej głosu przydawały jej wypowiedziom melancholijnej powagi. Życzę Mary i jej bliskim w Rosebud wyrwania się z kręgu trosk i niepowodzeń - jak najszybciej.

Bartosz Hlebowicz: Jakie zmiany zaszły w rezerwacie od czasu publikacji Ohitika Woman dziewięć lat temu?

Mary Brave Bird: Żadne. Polityka jest wciąż brudna (śmieje się). Kiedy byłam młoda, walczyliśmy, walczyliśmy o zmiany, ciągle obowiązywała IRA [Indian Reorganization Act, Ustawa o reorganizacji Indian - wszystkie przypisy BH]. Wierzę w suwerenność, w prawa traktatowe, którymi wciąż nie mamy możliwości się cieszyć. Jesteśmy wciąż pod ochroną rządu federalnego. Nic się nie zmieniło, dzieje się coraz gorzej.

Ustawa o reorganizacji Indian (IRA) wprowadzona została w 1934 roku jako część polityki Nowego Ładu F.D. Roosevelta. Obok niewątpliwie pozytywnych aspektów - m.in. zniesienie Ustawy o powszechnym podziale ziemi z 1887, w wyniku której Indianie w rezerwatach stracili ponad połowę swych terytoriów, przywrócenie plemiennej własności ziemi i powołanie Rad Plemiennych do reprezentowania Indian przed władzami federalnymi - ustawa ta doprowadziła do powstania wielu nadużyć. W Radach Plemiennych zasiadali przeważnie ludzie ulegli i wykonujący polecenia władz amerykańskich, często niekorzystnych dla Indian w rezerwatach. Polityka taka doprowadziła do podziału tubylczego społeczeństwa na zwolenników i przeciwników Rady. Jedni widzieli w niej znienawidzony aparat ucisku ukryty za tradycyjną nazwą, inni - okazję do osiągnięcia sporych korzyści materialnych z tytułu dzierżawy ziemi plemiennej białym farmerom, jak również z tytułu opłat za wydobycie surowców naturalnych, np. uranu. Wspomniany przez Mary Dick Wilson (1936-1990) był przewodniczącym Rady Plemiennej Siuksów w rezerwacie Pine Ridge. To właśnie za jego rządów w latach 1970-76 rezerwat ogarnęła fala terroru, przemocy i gwałtów. Śmierć poniosło ponad stu Indian. Wilson powołał do istnienia paramilitarny oddział tzw. goons. Ich zadaniem było zapewnienie ładu w rezerwacie, co w praktyce przybrało formę fizycznej likwidacji przeciwników Wilsona. Narastający sprzeciw tubylczych działaczy wobec despotycznych rządów Wilsona doprowadził w lutym 1973 roku do zbrojnego wystąpienia członków Ruchu Indian Amerykańskich (AIM) i okupacji Wounded Knee.
mm

Nie da się znaleźć nic dobrego?

Nie. Ubóstwo jest bardzo wysokie - dziewięćdziesiąt procent, bezrobocie - osiemdziesiąt. Umieralność wyższa niż w reszcie kraju. Wśród młodych ludzi na terenie rezerwatu powszechne są narkotyki. Młodych ludzi tracimy w walkach gangów, w wypadkach samochodowych. Powszechny jest alkoholizm.

Czy Taniec Słońca stanowi jakąś przeciwwagę dla tych okropnych zjawisk?

O tak! byłoby dobrze, gdyby wszyscy tańczyli. Ale nie wszyscy są Tancerzami Słońca, są wśród nas chrześcijanie... Mam nadzieję, że Taniec pomaga, że modlitwy pomagają ludziom osiągnąć lepsze życie. Może one działają, nie wiem.

Czy co roku uczestniczysz w Tańcu Słońca?

Nie, od wielu lat nie brałam udziału. Mój syn urodził się tam, w Raju [Crow Dog's Paradise - siedziba rodziny medicine mana Leonarda Crow Doga, pierwszego męża Mary], dwadzieścia jeden lat temu - Leonard junior. Z Leonardem nie jesteśmy razem od dwunastu lat, ale razem urządziliśmy ceremonię inicjacji na urodziny naszego syna. Tak czy inaczej, w tym roku nie było nikogo do pomocy w kuchni [podczas Tańca Słońca], powiedziałam więc Leonardowi, że chcę pomóc, że potrzebuję tego, bycia tam, bycia tam znowu.

Jakie to doświadczenie uczestniczyć w Tańcu Słońca?

Moim głównym zajęciem była praca w kuchni (śmieje się). To właśnie ci, którzy pracują, sprawiają, że Taniec trwa. Czegokolwiek potrzebują tancerze... Do nas należy sprawdzanie, czy ochrona jest OK, dbanie o ogień, o to, by było wystarczająco dużo jedzenia, wody, że śpiewacy i tancerze zostaną nakarmieni, no i że będzie też coś - choć nie za wiele - dla tych, którzy pracują w kuchni. To dobre uczucie, mnóstwo ciężkiej pracy, czasami odrobinę stresującej. Ale w szerszej perspektywie to dobre uczucie.

Co twoim zdaniem jest najważniejszą funkcją tej ceremonii? Co ona daje ludziom?

Wspominałam o wysokiej śmiertelności, o tym, że część z nas, w tym i ja sama, jesteśmy alkoholikami. Taniec Słońca daje mi wiele, już poprzez samo bycie w pobliżu, bycie częścią czegoś dającego taką siłę. To dobra siła. Przybywają tu ludzie z miasta, z codziennego życia... Wszyscy mają problemy, każdy z nas, niezależnie skąd przychodzi. Walka toczy się cały czas. Zmagamy się z tym, że członek rodziny jest chory albo siedzi w więzieniu, albo jest uzależniony od narkotyków, albo jest alkoholikiem. Pójście tam i zaniesienie wszystkich problemów do drzewa, do Stwórcy, modlitwy, ofiary - to ma przynieść lepszą przyszłość. Taki jest główny cel. To jest miejsce, do którego zanosisz wszystkie problemy, aby wszystko w twoim życiu uległo zmianie. Widziałam ludzi, którzy ozdrowieli i teraz mają lepsze życie.

Czy uczestnicy Tańca Słońca chodzą też do chrześcijańskich kościołów?

Taniec Słońca (Sun Dance) - jedna z najważniejszych ceremonii religijnych Indian Wielkich Równin. Jej głównym aspektem jest ofiara składana przez tancerzy w postaci modlitw, cierpienia i bólu podczas ekstatycznego tańca. Celem tancerzy było zerwanie rzemieni przyczepionych do skóry na piersiach łączących ich z centralnym słupem - Drzewem Życia. Ze względu na praktyki samookaleczenia władze amerykańskie, w latach 80. XIX wieku, oficjalnie zakazały odprawiania Tańca Słońca. Indianie nigdy jednak nie przestrzegali ściśle tego zakazu i Taniec odbywał się potajemnie aż do lat 60. i 70. XX wieku, kiedy został formalnie przywrócony. Dla współczesnych Indian Taniec Słońca stał się symbolem rewitalizacji ich tradycyjnej kultury i religii. Obok funkcji religijnych Taniec pełni także ważną rolę społeczną, przyczyniając się do odrodzenia dawnych struktur i związków plemiennych, jak również wspomagając tubylcze poczucie tożsamości, nawet wśród plemion, które nigdy Tańca Słońca nie odprawiały (np. na Wschodnim Wybrzeżu). Zob. także Fryderyk Schwatka, Taniec Słońca Siuksów z 1875 roku, "Tawacin" nr 3[43] jesień 1998, ss. 12-15 oraz Bartosz Stranz, Bliżej Stwórcy cz. 2, jw., ss. 16-21.
mm.

Moja mama jest chrześcijanką. Gdy zginęła moja starsza siostra [próbowała interweniować, gdy Mary była bita przez mężczyznę, z którym mieszkała. Pojechała po policję, ale mężczyzna ruszył za nią w pościg - tempo okazało się za duże; jej samochód wypadł z drogi, zginęła na miejscu], wszystko odbyło się zgodnie z ceremoniałem katolickim. Ale gdy nadszedł czas pochówku, mój wuj, Burnette Iron Shell, który jest wodzem, członkiem starszyzny i pastorem w Native American Church, śpiewał dla niej pieśni pogrzebowe, gdy ksiądz zrobił swoje. Dwadzieścia lat temu było wiele niezrozumienia między Kościołem a tymi, którzy modlą się w indiański sposób. Dzisiaj ksiądz i medicine man współpracują, ksiądz modli się podczas Tańca Słońca. Religijnie, duchowo przebyliśmy długą drogę, by nabrać do siebie szacunku.

Czy sama chodzisz do kościoła?

Nie, ostatni raz byłam, gdy zginęła moja siostra. Chodzę często do Native American Church.

Słyszałem, że niektórzy medicine men chodzą do kościoła specjalnie po to, żeby zyskać nową moc i potem wykorzystywać ją podczas indiańskich ceremonii. Co o tym sądzisz?

Rodzina Crow Dogów jest jedyną w tym rezerwacie, która praktykuje indiańską religię, szałas potu... Dawniej wyśmiewano ich, karano za to, że trzymali się swoich wierzeń. Wielu dzisiejszych medicine men było katolikami. Wciąż chodzą do kościoła, jak przypuszczam. Moim zdaniem nic w tym nie ma... Trzeba mieć osobisty powód, żeby iść do kościoła. Ale wiem, że niektórzy medicine men, których znam, po prostu praktykują szałas potu... [czyli: tylko indiańskie ceremonie].

Podczas tegorocznego Tańca Słońca u Leonarda Crow Doga odniosłem wrażenie, że białych tancerzy było więcej niż Indian. Wiem też, że na przykład w Pine Ridge biali mają zakaz wstępu na tę ceremonię. Czy twoim zdaniem medicine men powinni zgadzać się na uczestnictwo białych?

To zależy od osoby, od tego, czy jest naprawdę szczera. Widziałam białych ludzi przychodzących tu, uczących się naszej religii i potem udających się w inne miejsca i nadużywających jej. Stają się "szamanami" z własnego nadania. Widziałam religię ulegającą sprostytuowaniu. To trudne pytanie. Jak mówię, to zależy od ludzi, niektórzy są naprawdę szczerzy.

Ale wydaje mi się, że nie ma sposobu na sprawdzenie, czy osoba wkraczająca na teren ceremonii jest szczera.

Kim jestem, by stać się Bogiem i oceniać innych? Kiedy opuściłam Raj, Leonard zaczął pozwalać białym ludziom tańczyć. Cóż, nikt tego nie lubił. Sama widziałam, że wyrządzało to szkodę. To było dla nich nowe, więc stawali się w pewnym sensie fanatykami, to było trudne do zniesienia, ale przez lata nauczyli się. Z początku mówiłam: "Nie, jeśli biali ludzie chcą tańczyć i cierpieć, niech cierpią za wszelką chciwość, którą biały człowiek przyniósł. Pozwólcie im cierpieć" (śmieje się). Wiesz, doszliśmy do momentu, w którym musieliśmy ich zaakceptować, a rzeczywistość tej drogi, indiańskiej drogi i białej drogi... rzeczywistość białych to biała droga, w niej żyjemy, dlatego przetrwaliśmy. Musimy przetrwać duchowo za pomocą naszych ścieżek, naszej indiańskiej religii po to, by móc iść drogą białych, którą jest nasza praca zawodowa i wszystko, co robimy w naszym codziennym życiu. To jest życie w dwóch światach i próba pozyskania tego co najlepsze w każdym z nich. Akceptuję ludzi, o ile nie nadużywają indiańskiej religii, a są tacy, którzy jej nadużywają i to niesie zagrożenie naszej religii. To główna troska. Jest wielu naprawdę uczciwych ludzi, ale zawsze znajdzie się jedno zepsute jabłko w koszu zdrowych. I znowu, dzięki fajce i modlitwom może nawet taka osoba się zmieni. Może każda istota ludzka ma szansę się zmienić dzięki modlitwie. Wszyscy podlegamy Stwórcy, wszyscy odpowiadamy przed Stwórcą, każdy z nas będzie pochowany samotnie. Moim zdaniem trzeba utrzymywać kontakt z Wielkim Duchem za wszelką cenę. Nie jestem powołana do tego, by sądzić. Gdy byłam nastolatką, to był trudny czas, kiedy próbowałam poznać indiańską religię, ponieważ nie mówię płynnie po lakocku. Nie byłam akceptowana przez indiańską społeczność, bo jestem mieszańcem, nie byłam też akceptowana przez białych. Pewnie jestem kundlem (mutt) (śmieje się).

Jak jest dzisiaj? Czy wciąż istnieje napięcie między mieszańcami i Indianami pełnej krwi?

Tak. Rasowe. To polityka. Po każdej stronie są dobrzy ludzie i mała liczba złych.

W jakich sytuacji spotykasz się z rasowymi uprzedzeniami?

Podczas Tańca Słońca. Na przykład Indianie nie lubią, gdy biali ludzie tańczą, ale lubią pieniądze, lubią wsparcie.

Kilka dni temu prasa donosiła, że Indianie Hopi zabronili Nawahom odprawienia ceremonii i zniszczyli buldożerami ich obóz i miejsce przygotowane do odprawienia Tańca Słońca. Działo się to na ziemi Hopi. Co o tym sądzisz?

Taniec Słońca w Big Mountain zaczął się w 1980 roku. Larry Anderson, który uczestniczył w okupacji Wounded Knee w 1973, przyniósł fajkę razem z innymi przedstawicielami starszyzny. Potrzebowali pomocy, modlitwy w Big Mountain. Zanieśli fajkę do Leonarda i Leonard wprowadził Taniec Słońca na ziemię Nawahów. W tym samym czasie trwał tam spór o ziemię, który w zasadzie nie był sporem o ziemię. Ludzie Nawaho i Hopi żyli w zgodzie, tylko nie ich rządy. Hopi zajęli tę część ziemi, gdzie miał miejsce pierwszy Taniec Słońca. Są ludzie, którzy wierzą, że to ciągle ta sama stara śpiewka. Zostałam wychowana w szkole z internatem (boarding school) jako katoliczka i tam tego samego uczono o religii indiańskiej: że to kult diabła [Mary ma na myśli zapewne, że podobnie Hopi uważają Taniec Słońca za pogańską czy dziwaczną religię]. A dawniej to było najlepszym sposobem na życie. Hopi mieli prawo to zrobić, to ich ziemia, ale w szerszej perspektywie myślę, że sposób, w jaki to zrobili - słyszałam, że ścięli drzewo i buldożerami zrównali z ziemią całe miejsce - to hańba.

Czy uważasz, że Lakoci w jakiś sposób powinni zaprotestować?

Na to jest już za późno. To już się stało. Jeśli nie chcą naszego drzewa na ziemi Hopi - OK. Mają swoje kivy... może tak właśnie to odbierają jako plemię. My to szanujemy, to ich prawo.

W artykule napisano, że zdaniem Hopi Lakoci nie mieli nic przeciwko zniszczeniu tego miejsca.

Wierzymy, że to krew naszego drzewa, ona jest tam, to oni będą musieli odpowiedzieć Stwórcy. To oni będą musieli borykać się z tym, co zrobili. Nie do nas należy iść tam i przekonywać. Przez lata wielu Hopi uczestniczyło w Tańcu Słońca w Big Mountain. Starszyzna obu plemion jest spokrewniona, są kuzynami, są mieszane małżeństwa. To trudna sprawa. To polityka, nie ma nic wspólnego z religią.

Zmieńmy temat. Mogłabyś mi opisać swój dzień?

Zazwyczaj wstaję rano. Mieszkam sama. Mam dwoje dzieci, ale mieszkają teraz u mojej mamy. Staram się modlić. Zamierzam wrócić do szkoły, zarejestrować się jesienią i wziąć udział w kilku kursach. Trochę szyję i wyszywam koralikami. Chodzę też do Native American Church, prawdopodobnie będę tam dziś wieczór na mszy - właśnie zmarła moja ciocia. Staram się przygotować na zimę. Tutaj zima trwa długo, zimno jest przez około dziewięć miesięcy. Na zimę wybieram się do miasta - moi dwaj synowie mieszkają w Chicago. Dom tutaj oddaję mojej siostrze, która mieszka w Pine Ridge, ma dwójkę dzieci. Trwała w chorym związku, nie mogłam na to patrzeć. Wszystko oddałam, co do mnie należało - po to, żeby przetrwać. Ponieważ z rzeczami materialnymi jest tak, że możesz być ich niewolnikiem, na przykład, gdy kupujesz nowy samochód i musisz spłacać raty przez 20 lat, ale możesz też mieć starego grata i swobodnie nim jeździć. Jestem silna. A było mi ciężko przez dziewięć lat. Wolę walczyć i być duchowo bogatą osobą. Zachęcano mnie kilkakrotnie, żebym sprzedała swoją religię. Ludzie New Age przychodzili do mnie i mówili: "Przyjedź do Nowego Meksyku, do Arizony i ucz nas. Zapłacimy pięć tysięcy dolarów". Wiesz, jakaś część ciebie potrzebuje pieniędzy. Potrzebuję pieniędzy, ale mam dzieci i ze względu na nie nie mogę przyjąć takiej oferty. Jestem wystarczająco szalona, ale tego nie mogę zrobić.

Dlaczego zdecydowałaś się napisać drugą książkę?

Bo wydawcy nalegali. Nie chciałam tego robić i żałuję, że ją napisałam. Ponieważ Rudy, mężczyzna, którego poślubiłam [po rozstaniu się z Leonardem Crow Dogiem] i z którym mam dwójkę dzieci, jest heroinistą. Kiedy go poznałam, był już uzależniony. A ja wtedy dużo piłam, czułam się samotna. Potem on poszedł do więzienia, a ja zostałam sama z córką i w ciąży z moim małym synkiem. Zanim poszedł do więzienia, myślisz, że chciał być z nami? Nie. On chciał być tylko z heroiną. Rozwiodłam się z nim, kiedy on był jeszcze w więzieniu - dziewięć lat temu. Czytając książkę, wszyscy mówili: "Jakie to szczęśliwe małżeństwo", ale kiedy książka się ukazała, moje życie było już zupełnie inne.

Czy zamierzasz więc napisać następną książkę?

Tak, ale teraz wołałabym pisać książki dla dzieci. Nawet gdy wybierzesz się do Raju, widzisz wszystkie te charaktery... Chciałabym zająć się fotografią albo czymś w rodzaju indiańskiej soap opera... bo wiesz - my mamy poczucie humoru. Czasem jest nam bardzo ciężko, więc musimy mieć poczucie humoru.

W swojej drugiej książce napisałaś, że trudno jest być indiańską kobietą w rezerwacie. Czy to wciąż prawda?

Niedawno czegoś się nauczyłam. Przez ostatnie dwa lata starałam się utrzymać pewien związek, niemal doszło do ślubu, ale na koniec ten związek okazał się chory. Z początku był dobry, ale potem okazał się chory. To nie była moja wina, ale nie mogłam tego naprawić. Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby to naprawić, ale zrozumiałam, że to nie ja, tylko mężczyźni... Spójrz na to z tej strony: byłam bita, wylądowałam w przytułku - to jest jedyne miejsce, gdzie mogę się udać, żeby otrzymać pocieszenie i pomoc. Mężczyźni, z drugiej strony, idą do więzienia. Wycofałam wszystkie oskarżenia, więc on jest wolny. Chciałam wolności, nie byłam w stanie zadawać się z systemem sądowym. Odejść po prostu było dla mnie lepszym rozwiązaniem. Myślę, że mężczyźni potrzebują pomocy. My kobiety, możemy rozmawiać, możemy się leczyć wzajemnie za pomocą rozmowy, wzajemnego pocieszania się. Możemy być silne, mamy swoje sposoby. Zrozumiałam, że mężczyźni także potrzebują pomocy, potrzebują organizacji, gdzie mogliby pójść i pomagać sobie wzajemnie, leczyć się w męskim gronie, ponieważ mężczyźni odczuwają inaczej, ich sposób widzenia spraw jest inny. Nie zauważałam tego wcześniej. Mężczyznom też jest ciężko, brak pracy, w rezerwacie jest niewiele rzeczy, za którymi by się tęskniło...

Czy sądzisz, że to, co stało się w Wounded Knee w 1973 zmieniło życie ludzi tutaj, w Rosebud lub w Pine Ridge? Jaka jest pamięć o tych wydarzeniach?

Dam ci przykład. Gdy kręcili film Lakota Woman, było to dla mnie trudne przeżycie, ponieważ część obsady to weterani z Wounded Knee, a część to ludzie Dicka Wilsona. Dokładnie: następne pokolenie. Były niesnaski: "Nie rozmawiaj z tą rodziną, z tamtą rodziną...". Powiedziałam: "Słuchajcie, to było dwadzieścia lat temu. Czas na zmiany, czas, by te sprawy odeszły, musimy ze sobą wytrzymywać". Nie ma dla mnie znaczenia, kim jest dana osoba, o ile może robić coś dobrego dla ludzi. Musimy ze sobą wytrzymywać. Wciąż jest wiele urazów, ponieważ było ciężko, była śmierć. Myślę, że powinniśmy po prostu wybaczyć i iść dalej ku lepszemu życiu, dać lepszy przykład młodszemu pokoleniu, żeby ono mogło lepiej się wykształcić i lepiej żyć niż my. Kiedy my tam byliśmy [w Wounded Knee], moje pokolenie, to była walka przeciwko wszystkiemu. Chwyciliśmy za broń, zaczęliśmy się bronić, byliśmy zmęczeni tym, że nas zabijano... po prostu zmęczeni. Musieliśmy walczyć, żeby doprowadzić do zmian.

Czy uczestnicy okupacji Wounded Knee cieszą się autorytetem?

O tak. Wielu spośród tych, którzy tam byli to ludzie wykształceni, reprezentujący przeróżne zawody: prawnicy, lekarze itd. Nie byliśmy winni; mówili: "To tylko banda awanturników". Niby dlaczego? Problemy już istniały, my staraliśmy się pomoc, naprawić je. Myślę, że jesteśmy dobrymi ludźmi, lepszymi niż... Wtedy byliśmy gotowi umrzeć. Wielu z nas miało ciężkie doświadczenia, myślimy: "Powinniśmy byli wtedy umrzeć - czasami jest tak ciężko, takie rzeczy zdarzają się w naszym życiu...". Jest tak ciężko, że wszyscy mówimy, iż powinniśmy byli wtedy umrzeć. Ale nie było nam dane umrzeć, plan Stwórcy był może taki, żebyśmy wciąż byli tutaj i pomagali ludziom.

Byliśmy w Wounded Knee kilka dni temu. Było bardzo smutno, ponieważ i historia tego miejsca jest smutna, i to, jak ono wygląda teraz, budzi przygnębienie. Ledwie dotarliśmy do cmentarza na wzgórzu, podszedł do nas młody chłopak i poprosił o "donację". Był kompletnie nieprzytomny, myślę, że z powodu narkotyków. Mojego kolegę, który był w tym miejscu kilka dni wcześniej, spotkało to samo. Czy jest jakiś sposób, żeby to zmienić?

Myślę, że Oglalowie powinni zająć się porządnie tym cmentarzem. Spójrz, jak on teraz wygląda. Gdyby to było tutaj, w Rosebud, prawdopodobnie urządzilibyśmy to miejsce ładnie, napisali dedykacje, żeby cmentarz wyglądał pięknie. Ale to nie mój rezerwat. Masz rację, to smutne miejsce. Niektórzy ludzie są tak smutni, że nie mogą tego znieść... nie chcą tego znosić, nie chcą, żeby to tak wyglądało. To powinno wyglądać lepiej, mogłoby wyglądać lepiej, moim zdaniem.

Proszę, opowiedz o swoich dzieciach.

Mój najstarszy syn, Pedro, który urodził się w czasie okupacji Wounded Knee, pracuje w hucie w Chicago. Jestem taka dumna, właśnie zaliczył, jako jedyny z czterdziestu kandydatów, kurs organizowany przez związki zawodowe. Wreszcie... Wcześniej miał wiele problemów - jak mówiłam, tutaj jest narkomania, alkoholizm, śmierć, wiele złych rzeczy - trafił do więzienia. Teraz pracuje w hucie, musi wyprostować swoje życie. Będzie z nim dobrze, jest dobrze. Popełnił kilka błędów, teraz musi iść dalej. Henry urodził się w Waszyngtonie podczas pikiety - wtedy, kiedy zabito rodzinę Johna Trudella [w lutym 1979 roku zginęła jego teściowa, żona i trójka dzieci; morderca pozostaje nieznany do dziś]. Mieszka w Raju. Kiedy wszyscy opuszczą Raj, on tam zawsze będzie. Mieszka sam, nie ma żony. Leonard junior także mieszka w Chicago, ma pracę, jest dobrym artystą. Jennifer mieszka w Raju, ma dwójkę ślicznych dzieci. Dwoje moich najmłodszych dzieci mieszka teraz u mojej mamy. Summerrose ma dziesięć lat, mały Rudy - dziewięć. Summerrose bierze udział w "programie dla utalentowanych", ponieważ wyrasta ponad swoją klasę. Jak powiedziałam, musimy czerpać to co najlepsze na tej drodze, z obu dróg, żeby poprawić nasze życie, żeby być lepszymi ludźmi.

Jakie są teraz twoje stosunki z Leonardem?

Szanujemy siebie nawzajem. Oddał mi cześć podczas Tańca Słońca, podając duchowe pożywienie dla drzewa życia, żeby pomóc mojej siostrze, która umarła. Duchowo się rozumiemy. Uważamy siebie niemal za przyjaciół. Mam dla niego wiele szacunku.

Czy jesteś szczęśliwą osobą?

Czasami, przez większość czasu. Czasami robię się smutna i płaczę, czasami chce mi się pić. Lecz byłam już na tej drodze, to smutna droga.

rezerwat Rosebud, 6 sierpnia 2002 roku



Powrót