Tawacin nr 2[54], lato 2001
Artykuły w nowym numerze "Tawacinu" w dużej mierze będą zdominowane przez temat Siuksów. Niedawno zakończyła się wizyta Jamesa Robideau w Polsce, działacza społecznego i duchowego przywódcy Dakotów/Lakotów. Obok interesującego wywiadu przeprowadzonego przez Marka Nowocienia i Marka Maciołka, w numerze zamieścimy relacje i opinie osób z poszczególnych miast wizytowanych przez Jamesa. W trakcie spotkań sporo miejsca poświęcano historii Siuksów. Zamieszczamy więc bardzo ciekawy artykuł Roberta M. Utleya o młodym wojowniku Wiele Koni, który "zagubiony między dwoma kulturami, postanowił wydobyć się z nicości, zabijając oficera armii amerykańskiej". Oprócz tego eseju znajdzie się pierwsza część pracy Łukasza Krokoszyńskiego "Pisanie plemienia. Obraz kultury jako twór piszącego", w którym autor stara się pokazać, jak na przestrzeni stu lat mówiono o Siuksach. W tym numerze Łukasz bada dzieła pastora Stephena R. Riggsa. W kolejnych częściach omówi pisma J. R. Walkera, W. K. Powersa i J. Rice. "Na obrazie Lakotów, jaki posiadam - pisze Łukasz Korokoszyński - a z konieczności był on i jest kształtowany przez tekst - kładą się cienie poszczególnych autorów, ich życia, czasów, sposobów postrzegania świata i innych ludzi".
Robert M. Utley
Ogniowa
Próba Wielu Koni
(fragment)
8 stycznia 1891
roku nagłówki gazet w całych Stanach Zjednoczonych obwieściły o tragicznym wydarzeniu,
do którego doszło we wstrząsanym rozruchami rezerwacie Siuksów w Dakocie Południowej.
Niezwykle uzdolniony i popularny oficer wojsk Stanów Zjednoczonych, próbując
wejść do wrogiego obozowiska, aby nawiązać rokowania, został podstępnie zabity
przez młodego wojownika. Śmierć porucznika Edwarda W. Caseya wstrząsnęła jego
licznymi przyjaciółmi i wielbicielami, pogrążając ich w żalu. Dla Wielu Koni
(Many Horses), jego zabójcy, stanowiła ona część niezwykle bolesnego doświadczenia,
które sprawiło, że stał się postacią tragiczną, uosabiającą kulturową klęskę
Indian, których utrata ziemi i zwierzyny zmusiła do jałowego bytowania w rezerwatach.
Zabicie porucznika Caseya nastąpiło podczas ostatniego poważnego wystąpienia
Indian w dziejach, kiedy zmierzało już do nieszczęsnego końca. Siuksowie mieli
za sobą dekadę rozbicia kulturowego, zaszłego pod wpływem działalności prowadzonej
w rezerwatach, mającej na celu ich "ucywilizowanie". Stare instytucje
i obyczaje uległy wypaczeniu lub zniszczeniu, a nowe nie potrafiły ich zastąpić
w zadowalającym stopniu. Masowa grabież ziemi, będąca skutkiem złamanych obietnic,
oraz głód i choroby dopełniły miary niezadowolenia. Wielu zrozpaczonych Indian
zwróciło się ku religii Tańca Ducha, podsuwającej promienne widoki płynące z
powrotu do dawnych sposobów życia: biali odejdą na zawsze, bizony znów zaczernią
równiny, a zmarli przodkowie powrócą do życia, aby wraz z wierzącymi w tę wizję
zamieszkać w wiecznym raju.
przeł. Aleksander Sudak
Thomas Berger
Siedzący Byk ( fragment powieści Powrót Małego Wielkiego Człowieka)
Buffalo Bill uzyskał
pozwolenie z Biura do spraw Indian i właściwego agenta na zatrudnienie Siedzącego
Byka w "Dzikim Zachodzie", ale zgodę musiał wyrazić jeszcze sam Byk,
i jak uznał Cody, należało z nim porozmawiać osobiście, wysłał więc do agencji
Hunkpapa przy Stojącej Skale na Terytorium Dakoty Johna Arizonę Burkego, żeby
odwiedził starego wodza, który miał wówczas około pięćdziesiątki, podczas gdy
ja byłem raptem o sześć lat młodszy.
Co zaś do "majora" Burkego, to podejrzewam, że stopień ten nadał mu
"pułkownik" Cody, który, jak może pamiętacie, przy pierwszym spotkaniu
mianował mnie kapitanem, aleja przynajmniej miałem jakiś związek z wojskiem
(głównie jednak taki. że byłem przez nie atakowany, kiedy mieszkałem z Czejenami),
podczas gdy Burke przez całe życie miał do czynienia tylko z występami artystycznymi
albo gazetami, przy czym w mowie i piśmie używał stylu napuszonego, którym zaćmiewał
samego Cody’ego, będąc może zresztą inspiracją dla języka tego ostatniego. Wątpię
również, czy kiedykolwiek znalazł się w pobliżu Terytorium Arizony, ale Burke
był typem osobnika, który nigdy by nie użył stopnia albo tytułu, do którego
miał prawo, bo jego celem jako typowego rzecznika prasowego było przekonanie
ludzi, żeby uwierzyli w coś, o czym nigdy nie słyszeli, i gdyby stwierdził,
że wierzą już w coś bez jego pomocy, byłby tak rozczarowany, że mógłby wystąpić
ze zdaniem przeciwnym, bo tak naprawdę chodziło mu o władzę nad umysłami.
Nie mogę się pochwalić, że doszedłem do tego wniosku samodzielnie. To Siedzący
Byk wygłosił uwagę w tym duchu po trzech minutach słuchania Burkego w swojej
chacie z bali nad rzeką Grand w rezerwacie przy Stojącej Skale.
Przede wszystkim powinienem wyjaśnić, że znalazłem się tam jak zwykle przypadkiem,
bo John Y. Nelson i inni, włącznie z jego najstarszym synem, znający język Siuksów
i angielski. albo byli chorzy, albo mieli inne zajęcia, a Cody nie dowierzał
tłumaczowi zaproponowanemu przez agenta, bo zdarzyło się już zbyt wiele fałszywych
tłumaczeń, wśród których do najgłośniejszych należał przypadek Franka Grouarda,
będący prawdopodobnie przyczyną śmierci Szalonego Konia.
Cody wiedział jednak, że uczyłem się języka Lakotów spytał mnie więc, czy znam
go już dość dobrze, żeby podjąć się tego zadania, a ja mówię, że lak. chociaż
wcale nie byłem tego pewien, tyle że Cody zawsze tak tryskał optymizmem, że
człowiek w jego obecności pozbywał się wątpliwości co do własnej osoby.
Kiedy powiedziałem państwu Butlerom, z kim jadę się zobaczyć, Annie mówi:
— Jack, spytaj wodza, czy pamięta Małego Świetnego Strzelca, a jak powie, że
tak, przekaż mu moje pozdrowienia.
Okazało się, że spotkała się kiedyś z Siedzącym Bykiem po swoim przedstawieniu
w St. Paul, w stanie Minnesota!
— A cóż on tam robił? — spytałem.
— Obwożono grupę Siuksów po kilku miastach, a Siedzący Byk był wśród nich.
— Więc już występował?
— A tam — mówi Frank na to — siedział tylko, a ludzie płacili, żeby na niego
popatrzeć. Przyszedł na przedstawienie Annie i był nią zachwycony.
Annie uśmiechnęła się, jak przystało na skromną panienkę.
— Z tego, co mówił tłumacz, chciał mnie adoptować jako córkę, ale... — spuściła
głowę — ...tego nie jestem pewna.
— To on jej nadał to imię — dodał Frank.
Udałem się do obozu Siuksów i uzyskałem lakocką wersję Małego Świetnego Strzelca,
żeby wymówić to prawidłowo, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.
Burke rozpoczął swoje przemówienie do Siedzącego Byka, a ja, z lekka zdenerwowany,
musiałem parę razy wstawić słowa czejeńskie tam, gdzie zabrakło mi terminu z
języka Siuksów, na co oblicze Byka przybrało jeszcze bardziej pogardliwy wyraz
niż ten, który miało zwykle w czasie rozmów z białymi.
— Nie rozumiem szjela — powiedział raz czy dwa. W końcu zebrałem się na odwagę,
żeby to powiedzieć:
— Bardzo przepraszam. Uczyłem się języka Lakotów, ale nie jestem już tak młody
jak kiedyś i nie uczę się tak szybko, jak wtedy, gdy byłem chłopcem i mieszkałem
z Szjelami.
Po tym wyznaniu Byk stopniowo zmienił swój stosunek do mnie, bo wbrew pozorom
był człowiekiem tolerancyjnym i wspaniałomyślnym, choć do końca nie nabrał przekonania
do Burkego. Najpierw powiedział, że nie wyglądam staro, i wywołałem jego uśmiech,
mówiąc, że nie jestem tak dużo młodszy od niego, tyle że będąc mały, nie wyglądam
na swoje lata. Polem przeprosił mnie za to, że skrytykował moją znajomość języka
Siuksów, która jest całkiem niezła, po czym wypytywał mnie o moje chłopięce
lata wśród Czejenów, o grupę, z którą żyłem, o walki, kradzieże koni i całą
resztę. Podejrzewam, że sprawdzał prawdziwość moich twierdzeń, chociaż jako
Indianin był zbyt uprzejmy, żeby się z tym zdradzić, kiedy temat był, że lak
powiem. czysto indiański. Nie miał natomiast oporów z ujawnieniem braku zaufania
do Amerykanów.
Chyba mi uwierzył, bo w końcu zadał mi pytanie:
— Czy mówiłeś mi dokładnie to, co ten gruby człowiek mówił po angielsku, czy
coś zmieniałeś?
— Skracałem mniej więcej o połowę.
— Wciąż jeszcze za dużo w tym powietrza — stwierdził Siedzący Byk. — Możesz
skracać tę połowę jeszcze o połowę. Jak do tej pory mówił o sobie.
Uważając, że jego przemowa trwa nadal, John Arizona kontynuował:
— Wodzu, zapewniam się, że owacje, które będą cię witać podczas każdego występu
w tym, co pułkownik Cody skromnie nazywa wystawą, ale co dla wspaniałej amerykańskiej
publiczności jest najbardziej fantastycznym widowiskiem, jakie stworzono od
czasu pojawienia się na Ziemi człowieka, te owacje, Wodzu, przyćmią wszystko,
co słyszałeś w swoim sławnym życiu nawet wśród swoich ciemnoskórych braci.
— Dalej mówi to samo co przedtem — przetłumaczyłem Siedzącemu Bykowi.
— Powiedz mu, że poderżnę mu gardło, a potem go oskalpuję.
Rozpoznawszy indiański żart, przyznaję, że sam uznałem to za zabawne i parsknąłem
śmiechem.
— Cóż — powiedział Burke również z uśmiechem — zdaje się, że idzie nam nieźle.
Siedzieliśmy na kocach na podłodze chaty z bali. Burke z pewną trudnością opuścił
tak nisko swój ładunek słoniny. Czy potrafi go podnieść, miało się dopiero okazać.
Siedzący Byk zaczął od gościnnego pytania, jakie zadaje się każdemu, kto przychodzi
do indiańskiego obozu:
— Czy chcecie jeść?
Odmówiłem, bo chociaż nasz czas posiłku dawno minął, nie chciałem patrzeć, jak
Burke pożera skromny tygodniowy przydział, który Byk otrzymał z agencji. Chata
miała tylko jedną izbę, co przypominało mi mój dom w Tombstone, tyle że tutaj
pełno było indiańskich rzeczy, koców, zawiniątek z czarami i tak dalej,
których część wisiała na gwoździach, jak pióropusz wojenny i kawał bekonu. W
izbie byli też inni Indianie, kobiety i jakaś młodzież, pewnie żony i dzieci
wodza, ale nie przedstawił nam ich, a kiedy grzecznie odmówiłem posiłku, całe
to towarzystwo wyszło. O ile znałem dzieciaki, były pewnie rozczarowane, spodziewając
się, że uszczkną coś z jedzenia przygotowywanego dla nas.
Nie należy sądzić, że Siedzący Byk był przeciwnikiem sztuki oratorskiej, jako
że wywodził się z ludu, który cenił przemówienia prawie tak jak wojnę, ale teraz
już wiedział dość o Amerykanach, żeby mieć świadomość, że w wykonaniu Burkego
nie jest to przejaw duchowości.
W końcu przerwałem Johnowi Arizonie, który na wzór Cody'ego zapuścił sobie włosy,
opadające falującymi strąkami na ramiona.
— On chce wiedzieć, ile mu będziesz płacić — spytałem. Kiedy przetłumaczyłem
Siedzącemu Bykowi, o co spytałem Burkego, stary wódz wydał chrząknięcie, które
u Indian wyraża zdziwienie, bo on sam był zbyt dobrze wychowany, żeby zadać
to pytanie tak wcześnie.
— Wiele razy tłumaczono moje słowa kłamliwie — powiedział. — Ale teraz po raz
pierwszy pytanie, które nie wyszło z moich ust, pochodzi z mojego serca.
przełożył Lech Jęczmyk
Fragment książki
Thomasa Bergera Powrót Małego Wielkiego Człowieka, która ukazała się
nakładem wydawnictwa ZYSK i S–ka. Przedruk w "Tawacinie" za uprzejmą
zgodą wydawcy i tłumacza.
© 2001 ZYSK i S-ka
Powrót Małego
Wielkiego Człowieka Thomasa Bergera to kontynuacja wspomnień stujedenastoletniego
Jacka Crabba — żywej kroniki amerykańskiego Dzikiego Zachodu. Po raz pierwszy
poznaliśmy go w powieści Mały Wielki Człowiek, sfilmowanej przez Arthura
Penna. Opowieść Jacka Crabba — białego wychowanego przez Indian — o drugiej
części jego życia w niczym nie ustępuje pierwszej. Ten specjalista od przetrwania
wbrew wszystkiemu snuje swoją mądrą, dowcipną, pełną dygresji historię o latach
ostatecznej klęski Indian i zdobywaniu ich ziem przez cywilizację białych Amerykanów.
Specjalnością Thomasa Bergera jest nienaganna dokumentacja historyczna jego
powieści, możemy więc być pewni nie tylko nazwisk, dat i miejscowości, ale także
nazw saloonów, a nawet cen whisky.
Thomas Berger dokonał rzeczy zdawałoby się niemożliwej — wrócił do świata i
bohatera tak, jakby skończył pisać tamtą powieść wczoraj...
w następnych numerach m.in.: