ARCHIWUM TAWACINU, nr 1[53], "Tawacin" nr 1[53] wiosna 2001, ss. 3-5. Tekst pobrany ze strony Wydawnictwa TIPI http://www.tipi.pl

Prawa a nie przywileje
z profesorem Johnem H. Johnsenem rozmawia Bartosz Hlebowicz

Bartosz Hlebowicz: W artykule opublikowanym w poprzednim "Tawacinie" pisał Pan profesor o Polly Cooper, narodowej bohaterce Oneidów, która pomogła armii gen. Waszyngtona podczas wojny o niepodległość. Polly Cooper nie ma jednak w podręcznikach amerykańskiej historii, ani w encyklopediach o tubylczych Amerykanach, nawet tych pisanych przez tubylczych autorów. Czy więc Polly ma szansę stać się ikoną dla Indian, tak jak na przykład Pocahontas?

John H. Johnsen: Wątpię. Pocahontas stała się, jak mówisz, ikoną we wcześniejszym, bardziej tubylczym okresie amerykańskiej historii, kiedy ochoczo przyjmowano barwne, na poły zmyślone, opisy historycznych wydarzeń. Poza tym w historii Pocahontas jest coś, czego brakuje opowieści o Polly Cooper: seksu. Ponieważ Pocahontas wyszła za człowieka, którego prawdopodobnie wcześniej ocaliła, element romansowy czy erotyczny czyni tę opowieść bardziej atrakcyjną. Biedna Polly Cooper "tylko" pomogła ocalić żołnierzy Waszyngtona od głodu; nie wyszła za żadnego z nich. Gdyby na przykład swym powabem zwróciła uwagę Tadeusza Kościuszki, gdy przebywał w Valley Forge, to mielibyśmy ikonę.
Lata 70. XX wieku były świadkiem, generalnie mówiąc, dwóch różnych strategii działania tubylczych Amerykanów. Jedną wcielali w życie członkowie plemion Zachodu i Środkowego Zachodu: m.in. marsze na Waszyngton, okupacja Alcatraz, Wounded Knee. Drugą rozpoczęły plemiona ze Wschodu, walcząc o swe prawa w sądach i Kongresie. Ostatecznie prawnicy występujący w imieniu plemion o zwrot ziemi albo przedmiotów tubylczego pochodzenia znajdujących się w muzeach, zastąpili "wojowników" i aktywistów. Bez wątpienia Oneidowie mogą zaliczyć się do prekursorów tej nowej polityki (myślę o ich roszczeniach ziemskich z 1970 i 1975 roku). Inne plemiona, jak Puyallup, naśladowali działania wschodnich plemion (sprawa z 1988 roku). Jednocześnie opinia publiczna (wyłączając jej konserwatywną część) i polityka rządu stały się bardziej przychylne wobec Indian. Co Pańskim zdaniem spowodowało te zmiany?
Nie jestem pewien, czy bym się całkowicie zgodził z Twoją kategoryzacją. Bardziej teatralne podejście "aktywistów" dla większości Indian wydawało się skuteczne tylko w zwracaniu uwagi na sprawy indiańskie na krótką metę. W zależności od punktu widzenia, przedsięwzięcia te traktowano albo jak niepotrzebne prowokacje i tracenie energii, która mogła być poświęcona ważniejszym sprawom, albo uważano je za procesy decydujące w odzyskiwaniu świadomości, wyzwalające energię do podejmowania innych działań. Wielu Irokezów, w tym niektórzy Oneidowe, było zaangażowanych w te akcje. Z kolei niektóre zachodnie plemiona, jak Crow, od dawna walczą w sądach.

Sądzę, że różnice w podejściach lepiej wyznaczają granice czasowe. Lata 60. i wczesne 70. to czas wielkiego politycznego zamieszania w Stanach, tak jak w wielu krajach europejskich. Myślę, że początkiem tego okresu było zabójstwo Kennedy’ego — wydarzenie, którego znaczenia dla amerykańskiej świadomości politycznej wciąż się niedocenia. Idealizm Kennedy’ego i wczesnej administracji Johnsona wobec praw cywilnych i walki z ubóstwem wyzwalał niesamowitą energię, zwłaszcza wśród młodych, ale potem Wietnam spadł na nas jak koszmarny sen, z którego nie mogliśmy się obudzić. Tak zaczęła się era masowych demonstracji, marszy, okupacji. Rząd odpowiedział w sposób łatwy do przewidzenia: cynicznie, zdradziecko, czasem brutalnie. W tych okolicznościach wiele można było zyskać poprzez spektakularne akcje polityczne, nawet jeśli ryzykowało się brutalną konfrontację, jak w przypadku Wounded Knee.

Nie sądzę, żeby motywem takich działań, jak okupacja Alcatraz, było tylko zwrócenie uwagi mediów. Najważniejszym było rzeczywiste poczucie niesprawiedliwości. Ono popychało do poszukiwania rozgłosu w mediach, także po to, by zwiększyć wiedzę o trudnej sytuacji indiańskich narodów. Lecz tego rodzaju aktywności nie dało się prowadzić zbyt długo: z powodu złej organizacji indiańskich działaczy. Gwałtowne spory o mało istotne sprawy (ale i o taktykę) dzieliły grupy. Innym powodem, zresztą ważniejszym, było przejęcie kontroli nad polityką przez siły reakcyjne w amerykańskim rządzie i społeczeństwie. Kultura polityczna, która za czasów Richarda Nixona przybrała kształt kryminalny, doprowadziła do wyboru Ronalda Reagana, najbardziej reakcyjnego prezydenta w tym stuleciu. (Wiem, że wielu Polaków ceni Reagana za jego antykomunizm. Jednakże trzeba zrozumieć, że on był wrogiem wszelkiej postępowej polityki, pogardzał zwykłymi pracownikami i związkami zawodowymi, zwalczał wszelkie osiągnięcia mniejszości narodowych, w tym Indian).
W tej sytuacji walka w sądach pozostała najważniejszym środkiem działania politycznego. Przypadkowo, w ostatnich latach Oneidowie zdołali wygrać kilka procesów, po tym, jak nie mieli szans na skuteczne dochodzenie praw w sądach przez ponad sto lat. Stało się tak m.in. dlatego, że za administracji Clintona Biuro do Spraw Indian zaczęło naprawiać swą uprzednią politykę odmawiania działań w interesie Indian, do których było zobowiązane. Także wzbogacenie się Oneidów na kasynach pozwala im skutecznie walczyć na drodze prawnej.

Przeciwnicy indiańskich roszczeń twierdzą, że to niewinni właściciele ziemscy, urodzeni wieki po nieuczciwych sprzedażach indiańskiej ziemi, są zagrożeni utratą swojej własności, a nie pozwane przez Oneidów hrabstwa.

Nie słyszałem o żadnym procesie, który zakończyłby się utratą ziemi przez indywidualnych właścicieli. Nie zdarzy się też tak w przypadku Oneidów. Jeżeli ziemia zostanie zwrócona Oneidom, będzie należała do stanu. Być może otrzymają za nią głównie pieniądze. Wtedy, jeżeli zechcą, będą mogli odkupić ziemię od tych osadników, którzy się na to zgodzą.

Czy uważa Pan, że Oneidowie i inne grupy ze wschodniego wybrzeża zasługują na specjalne traktowanie przez władze federalne? Uznane oficjalnie za tubylcze plemiona, mają wyjątkowe - porównując z innymi grupami etnicznymi w USA - przywileje wynikające z traktatów. Teraz pozwalają im domagać się ziemi, a także różnego rodzaju rządowych funduszy.

Czy którzykolwiek Amerykanie "zasługują" na swoje prawa? Mój rząd, jak stanowi Konstytucja, która jest nadrzędnym prawem w tym kraju, winny mi jest prawo do wolności religijnej. Czy na to zasługuję? A co z rastafarianinem, praktykującym religię, która nie istniała, gdy uchwalano Konstytucję? Czy ktokolwiek z nas "zasługuje" na swoje prawa? To interesujące pytanie filozoficzne.
Wiem, że nie o to pytałeś, ale staram się podkreślić, że jakiekolwiek specjalne traktowanie Indian jest ich prawem, a nie przywilejem. Skoro wymieniłeś grupy ze Wschodu, zakładam, że to, co Cię niepokoi, to fakt, że wiele z tych grup przeszło znacznie bardziej intensywny proces akulturacji i że wielu członków tych grup przestało zachowywać się "jak Indianie". Tylko że traktaty, które wymieniają indiańskie prawa i powinności rządu amerykańskiego, nigdy nie wiązały ich z konkretnym indiańskim zachowaniem czy konkretnym stylem życia, czy wreszcie mówieniem określonym językiem. Skoro coraz więcej Polaków mówi po angielsku i adoptuje amerykańskie upodobania muzyczne czy instytucje ekonomiczne, czy znaczy to, że tym samym prawa Polski do narodowej suwerenności mają być ograniczone?
Twoje pytanie jest ważne, zadaje je wielu Amerykanów. W moim przekonaniu jest to pytanie o to, czy Ameryka chce być państwem prawa. Jeżeli zrezygnujemy z wypełniania obowiązków wynikających z legalnych umów, nawet jeśli zrobimy to z powodów, które wydają się słuszne, kto nam jeszcze kiedykolwiek zaufa? Jaką wiarę mogą mieć nasi obywatele w to, że rząd będzie wypełniał swoje zobowiązania wobec każdego z nich?

W swoich artykułach, a także podczas tej rozmowy używa Pan często terminów nation (naród) i people (ludzie) w odniesieniu do grup indiańskich. Jak dokładnie należy te terminy rozumieć — w nauce europejskiej "naród" oznacza jednak coś innego, w jej pojęciu trudno jakikolwiek "naród indiański" porównać do narodów europejskich czy narodu amerykańskiego? Dlaczego tak rzadko używa Pan terminu tribe (plemię)? Czy nie jest już użyteczny w opisie indiańskich grup?

Wielu autorów używa terminu nation w jego starszym, bardziej pierwotnym znaczeniu "ludzi", "grupy etnicznej". Nie wolno tego mylić z państwem narodowym (nation state). Takie użycie można, na przykład, znaleźć w literaturze o "problemach narodowościowych" w Europie i Rosji. W ten sposób da się mówić o polskim narodzie, który istniał także w czasach rozbiorów, kiedy nie było państwa polskiego.
Większość amerykańskich antropologów nie używa terminu "plemię" zbyt szeroko z dwóch powodów. Po pierwsze, termin ten ma konotacje kolonialne. Po drugie, stosuje się on do szczególnego typu tubylczej organizacji społecznej, która tak naprawdę nie odzwierciedla rzeczywistej struktury większości tubylczych grup w Ameryce.
Słowa takie jak "plemię" i "naród" są pochodzenia europejskiego i niektóre nasze skojarzenia z nimi związane mogą również pochodzić z importu. Lecz jeśli tubylczy mieszkańcy Nowego Świata nie byli zorganizowani w sposób dokładnie odpowiadający zasadom znanym Europejczykom, nie znaczy to, że nie byli zorganizowani wcale. Nie ulega wątpliwości, że posiadali struktury i zasady sprawowania władzy i że tworzyli organizacje pewnego rodzaju. Co więcej, uznawały je zarówno europejskie władze kolonialne, jak i rządy Stanów Zjednoczonych. Sugestia, że polityczne struktury tubylczych społeczności nie były niczym więcej niż luźnymi agregacjami w rodzaju "grup etnicznych" czy "grup o wspólnej tożsamości" jest wykalkulowaną i cyniczną dezinterpretacją historii.

Wracając do współczesnych Indian, jakie są relacje pomiędzy Oneidami z Nowego Jorku, a tymi z Wisconsin i Ontario?

Niezbyt dobre. Być może nigdy nie były bardzo dobre. Oneidowie są bardzo otwarci wobec obcych, ale ich historia pokazuje, że niestety potrafią być mniej przyjaźni wobec swoich własnych ludzi.
Przeniesienie się części z nich do Wisconsin i Ontario już było rezultatem wcześniej istniejących podziałów wśród Oneidów. Fizyczne oddzielenie się nie pomogło uleczyć podziałów. Życie Oneidów w Nowym Jorku stało się bardzo trudne, utracili większość ziemi, zaczęli żyć w rozproszeniu, wielu z nich zamieszkało wśród Onondagów w ich rezerwacie. Duża część Oneidów z Nowego Jorku poślubiła osoby spoza plemienia i ostatecznie utraciła więzi z narodem. Ponieważ Oneidowie z Wisconsin i Ontario mieli więcej ziemi, mogli lepiej się zorganizować i zapewne doszli do przekonania (będącego udziałem wielu obcych), że to oni są "prawdziwymi" Oneidami. W oczach wielu ludzi, także innych Indian, Oneidowie z Nowego Jorku byli tylko bandą pijaków żyjących w przyczepach. To nigdy nie było prawdą, lecz stereotypem, który się przyjął wiele lat temu.
Teraz Oneidowie z Nowego Jorku są zorganizowani, mają duże dochody i osiągnęli poczucie własnej wartości, także w oczach obcych i pozostałych Oneidów. Cieszą się prestiżem związanym z tym, że żyją w tym samym miejscu, co przodkowie narodu Oneida. Ale to, przypuszczalnie, doprowadziło do zazdrości i konfliktów wokół przywództwa. Liderzy poszczególnych grup Oneidów to bardzo silne indywidualności i nie potrafią oni utrzymywać kontaktów na płaszczyźnie prywatnej.
Oficjalnie Oneidowie z Nowego Jorku, Wisconsin i Ontario współpracują, by odzyskać ziemię, ale to jest wyraźnie sojusz powodowany wygodą. Jakie będą ich stosunki, gdy (i jeśli) proces o ziemię się zakończy, nie sposób odgadnąć.

No właśnie, jakie są szanse Oneidów na uzyskanie ziemi?

Bardziej prawdopodobne, że prędzej zdobędą ziemię, kupując ją. Już teraz wykorzystują w tym celu zyski z kasyn. Były przywódca Oneidów z Nowego Jorku powiedział mi kiedyś, że jego największym pragnieniem było, żeby po procesie roszczeniowym Oneidowie otrzymali tyle ziemi, by wszyscy mogli wrócić do ziemi ojczystej w Nowym Jorku i znów żyć jako naród. Obecnie żadne z tych marzeń nie wydaje się możliwe do spełnienia.

jesień 2000

(c) TIPI 2001 Wykorzystanie tekstu po uprzednim skontaktowaniu się z redakcją.