ARCHIWUM TAWACINU, nr 3[51], jesień 2000, ss. 43-45. Tekst pobrany ze strony Wydawnictwa TIPI http://www.tipi.pl

Waldemar Kuligowski
Odwrócić się od Zachodu, by go zmienić

Dotarcie przez Europejczyków do Nowego Świata od początku stało się zarzewiem dla dwu zupełnie przeciwnych racji. Koncepcja "szlachetnego dzikusa" Locke’a czy Rousseau rywalizowała z kampanią eksterminacji i etnocydu. Gdy jedni — od Kolumba do Raleigha — święcie wierzyli, że dotarli do ziemskiej wersji raju lub choćby, że natrafili na ogród edeński, inni przekonywali z równie konsekwentnym uporem o tym, iż dobry Indianin to Indianin zniewolony albo wręcz martwy. Schizofrenia owa trwa do dzisiaj. I trudno prorokować o jej kresie: biegunowość poglądów jest, zdaje się, wpisana w kondycję człowieka.

Inność, która po 1492 roku objawiła się bez bezpiecznego dystansu; inność, która sproblematyzowała podstawy naturalnej jakoby tożsamości i oczywistej logiki, mogła zostać albo stłumiona (garotą, ospą, kulą, przymusową sterylizacją, przepłaconym prawnikiem), albo też wysłuchana w celu jej zrozumienia. Dyskomfortowa — bez wątpliwości — sytuacja zetknięcia własnego z innym prowadzi zazwyczaj do dwu rodzajów działań. Pierwszy z nich, nazywany zawłaszczaniem, realizuje się w haśle panowania nad światem. Moje (nasze) staje się dominujące, nadrzędne, właściwe; inne jest jedynie podległe, zależne, pomniejsze. Akty plądrowania tubylczych cmentarzy i miejsc kultowych nie są zatem, w tym świetle, przejawem dramatu, ale zwyczajnym przykładem kolekcjonującej racjonalności naszych muzeów. Odmiennym typem postępowania jest z kolei wywłaszczenie (Bataille mówi tutaj o nieposiadaniu). W tym wypadku temu, co inne, należy więc ulec, poddać się w przekonaniu, że zawiera ono takie przewagi i wartości, których brak jest nam. Stąd biorą swój początek wszelakie mody na egzotykę i zhomogenizowaną dziwność kolorowych krajowców.

Tubylczą Amerykę jako natchnienie dla myśli utopijnej po części, a reformatorskiej w zamyśle, pokazać chciałbym nie tyle na tle oświeceniowych idei z jej nadziejami na ulepszenie życia społeczeństw i rojeniami o zbudowaniu idealnego państwa teokratycznego, ale związać ze współczesnością. A konkretnie, z dwudziestowiecznymi wizjami europejskiego teatru i transatlantyckiej antropologii.

Oto w roku 1935 Antonin Artaud, francuski teoretyk teatru, reżyser, aktor filmowy oraz teatralny, pisarz i poeta, wyjeżdża do Meksyku. Ma za sobą 40 lat życia oraz utworzenie Teatru im. Alfreda Jarry i Teatru Okrucieństwa, eksperymentalnych przedsięwzięć rewolucjonizujących sztukę teatralną. Wyjazd na kontynent amerykański to kluczowy i krytyczny moment jego biografii. Ma być spełnieniem marzeń o wtajemniczeniu w indiańskie praktyki rytualne, a tym samym odnalezieniem korzeni kultury. Tubylcze kultury Meksyku zdolne są, Artaud jest o tym przekonany, ożywić mity, które w Europie od dawna pozostają martwe. Kultury owe bowiem są objawieniem mocy łączących makrokosmos z mikrokosmosem, sił jednoczących drżące drobiny z tymi, którzy poruszają oceany.

Jego przybycie do Meksyku oficjalnie anonsowane jest jako poszukiwanie indiańskiej sztuki teatralnej. Poddanie się jej leczniczemu działaniu zbliżać ma do odkrycia głębokich sensów i pozytywnych mocy. A na tym polegać ma nie tyle najpiękniejsza, zdaniem Artaud, ale i jedyna uprawniona forma teatru.

Dążąc do zetknięcia się z magiczno–ezoterycznym anarchizmem pierwotnego teatru, nie udał się jednak Artaud ani na Jukatan, ani do Oaxaca, ale do pooranej bliznami kanionów krainy Tarahumara w południowo–wschodniej części stanu Chihuahua. Przekonany był, że znajdzie tam kulturę nie oddzieloną od życia; kulturę wyostrzenia zmysłów, wzmożenia nerwów, wyrafinowania wrażliwości; ludzi, którzy całym ciałem, każdym ruchem i działaniem świadczyć będą duszy. Słowem — namacalne przejawy umysłowości magicznej.

Praktycznie bez pieniędzy, w darowanych spodniach i butach, wizjoner bliski obłędu, coraz był bliżej dotknięcia wyobrażonej istoty teatru.

Jedzie 750 mil koleją do Chihuahua, potem wierzchem do Sierra Tarahumara. Tam wszystko się gmatwa i zaciemnia. Szczegóły trwającego miesiąc pobytu wśród Indian znamy jedynie z publikowanych przezeń do końca życia artykułów. Opisywał w nich rytuał pejotlu, w którym jakoby uczestniczył. Jego relacje są jednak niespójne, przypominają oniryczne opowieści. Traktowanie ich jako dokumentów byłoby nadużyciem i daremną lekturą. Jedno jest wszak pewne: wizja tańca syguri trwającego od zmierzchu do świtu ostatecznie kształtuje Artaudowską ideę teatru. Teatru, który w ramach istniejącego ładu społecznego stać się ma bazą dla gruntownych przemian, dla narodzin nowej kultury. “przybywszy tam na wyżyny i stercząc ponad nie kończącymi się kilometrami krajobrazów, czułem — pisał w liście do przyjaciela — jak z mocą przesuwają się we mnie reminiscencje i niebywałe obrazy, których nic, gdy się tam wybierałem, nie mogłoby kazać mi się domyślać”.

Jednym z plemion zamieszkujących, podobnie jak Tarahumara, północny Meksyk, są Yaqui. Z nimi wiąże się kolejna katartyczna przygoda człowieka Zachodu. Mowa o kultowej książce pokolenia dzieci–kwiatów, o Naukach Don Juana Carlosa Castanedy. Jest to zapis czteroletniej praktyki odbywanej u poznanego przygodnie brujo, czarownika posiadającego wiedzę. Osobliwe spotkania studenta antropologii i indiańskiego mędrca miały miejsce co jakiś czas i trwały po kilka dni. Wypełniały je ezoteryczne nauki z kręgu magii, tubylczej filozofii i szamańskiego światopoglądu. Pogłębiającemu się wnikaniu w rzeczywistość odrębna od codzienności towarzyszyło zażywanie pejotlu, bielunia i grzybów psylocybowych.

Wspomniana książka dała Castanedzie tytuł licencjonowanego antropologa kulturowego na Uniwersytecie stanu Kalifornia w Los Angeles, a opublikowana w 1972 roku Podróż do Ixtlan — czyli jej kontynuacja — pozwoliła na posługiwanie się tytułem doktora filozofii. Błyskotliwą karierę przerwała jednak wkrótce burza ataków na autora. Krytycy uznali jego prace za sfałszowane. Nikt bowiem nie widział tajemniczego brujo, nie zachowały się jego fotografie, żadne notatki czy nagrania. Nie udało się ustalić miejsca jego pobytu, odnaleźć znajomych czy krewnych; wskazano na błędy w chronologii przedstawianych wydarzeń, na brak u Yaqui praktyk związanych z bieluniem czy świętymi grzybami.

Odpowiedzi Castanedy na lawinę zarzutów wskazywały Don Juana, który (jak wielu innych szamanów), pragnął pozostać anonimowy. Indianin zupełnie lekceważył też swoje pochodzenie, gdyż uważał, że nie ma ono nic do rzeczy: istotna była tylko święta wiedza umożliwiająca doświadczanie współistnienia wielu światów. Wierność w stosunku do informatora, lojalność wobec jego życzeń i wymagań stała się w rezultacie (jakżeż paradoksalnie!) źródłem oskarżeń o zdradę ideałów antropologii. Castanedzie odebrano tytuł doktorski i skazano na infamię.

Co łączy obie te opowieści? Co łączy je poza meksykańskimi dekoracjami i kontekstem indiańskich kultur? Otóż zarówno pobyt Artaud u Tarahumara, jak i kontakty Castanedy z szamanem Yaqui doprowadziły w rezultacie do przewartościowania tradycyjnych sposobów myślenia, tak o teatrze, jak i o antropologii.

Indiańskie inspiracje doprowadziły Artaud do wypracowania nowego typu gry aktorskiej. Gdy dominował model Brechta — dystans wobec roli, krytycyzm, chłodna świadomość, gorset konwencji — on zaprojektował postać aktora identyfikującego się z rolą, spontanicznego, badającego nieświadomość. Obok teatru intelektualnego pojawił się teatr transowego uczestnictwa. Z tego dostrzeżenia wagi odmiennego rodzaju doświadczeń, możliwości objawienia, odzyskania przez aktora i widza pełni, własnej prawdy i własnej świętości obficie czerpała XX–wieczna awangarda teatralna.

Buchalteryjny rachunek oskarżycielski Castanedy także został przekreślony. Zaczęto kwestionować jedność światów ludzkich kultur, wskazano na ich nieprzystawalność. Okazało się, że wiedza Don Juana nie mogła zostać w pełni wyartykułowana w konwencjonalnym języku nauki, języku nieprzygotowanym na prawdziwe i pełne spotkanie z innym systemem widzenia świata. Nauki Castanedy były trudne, ale z pewnością wartościowe; wywrotowe, lecz przecież pozytywne. Zaczęto wreszcie mówić o tym, że uczeń szamana Yaqui prowadzi ku nowej antropologii.

Na tym właśnie zwrocie polega prawdziwe znaczenie zetknięcia się Artaud i Castanedy z rdzennymi kulturami Ameryki. Bo nawet jeśli obaj kłamali, jeśli dali się oczarować własnej imaginacji, unieść najintymniejszym pragnieniom, to i tak mówili prawdę. Tym najintymniejszym pragnieniem była bowiem chęć doświadczenia alternatywnego świata, porzucenie opłotków własnej kultury, otwarcia się na inne po to, by je docenić, uszanować, a ostatecznie wzbogacić: własne i owo inne. Odwrócić się od Zachodu, by go zmienić. Tak: odwrócić się w kierunku drugiego człowieka, aby przestał być tym drugim.

Lata 60. i 70. należą w teatrze do twórców teatru absurdu i propagatorów happeningów; to, co najwartościowsze, podpisywane jest przez Living Theatre, przez Brooka, Grotowskiego, Chaikina. Wszyscy zgodnie twierdzą, że do zrzucenia kostiumów kulturowych i zdarcia psychologicznych masek zachęcił ich Artaud. To on wtajemniczył ich w obrzęd tak, jak uczynili to wcześniej Tarahumara.

W 1974 roku Barbara Myerhoff pisze Pejotlowe łowy opowiadające o sakralnej pielgrzymce z Huiczolami do Wirikuta, krainy pejotlu. Praca zyskuje bardzo przychylne recenzje, staje się pierwszym, uznanym przez akademickich purystów, krokiem w przedstawianiu stanów innej świadomości, udowadnia, iż niemożliwa jest obserwacja świętych obrzędów bez pełnego uczestnictwa i otwartego zaangażowania. Autorka przyznaje zaś, że jej głębokie zrozumienie szamańskiego światopoglądu oparło się na rozmowach z kolegą ze studiów. Był nim niejaki Castaneda.

Waldemar Kuligowski

Bibliografia
A. Artaud, Teatr i jego sobowtór, wstęp J. Błoński. Warszawa 1966.
C. Castaneda, Nauki Don Juana. Kraków 1991.
L. Kolankiewicz, Święty Artaud. Warszawa 1988.
C. S. Lilleton, An Emic Account of Sorcery: Carlos Castaneda and the Rise of New Anthropology, “Journal of Latinamerican Lore”, 1976, nr 2.
B. Myerhoff, Pejotlowe łowy. Kraków 1997.

© TIPI 2000 Wykorzystanie tekstu po uprzednim skontaktowaniu się z redakcją.