ARCHIWUM TAWACINU, nr 4[52], zima 2000, ss. 49-50. Tekst pobrany ze strony Wydawnictwa TIPI http://www.tipi.pl

Małgorzata Pilot
A mnie obchodzi ten pijany Indianin

Gasnące cienie
potężnego niegdyś ludu
stoją cicho
na zapleczach tawern
i tłoczą się
po kątach
misji dobroczynnych
przy głównych ulicach
oczekując
dnia
w którym
powrócą
bizony

Robert A. Swanson, Uroczyste duchy

Na początku to zawsze jest zabawa. Robimy sobie łuk z gałązki i sznurka, budujemy "wigwam", opierając o siebie kilka gałęzi, kłócimy się zawzięcie, kto zostanie wodzem. Łąka, na której się bawimy, zamienia się w prerię, krowy w bizony, sosnowy zagajnik w nieprzebytą puszczę. Potem, gdy umiemy już czytać, z zapartym tchem pochłaniamy powieści Karola Maya, szczególną uwagę poświęcając stronom, na których pojawia się Winnetou. I postanawiamy sobie, że gdy urośniemy, to też zostaniemy Indianami. Zwykle to mija przed dwunastym rokiem życia. Nie wszystkim. Niektórzy bawią się dalej, tylko ulepszają zabawki. W kręgu stają białe tipi, ubrani w skóry i pióra mężczyźni tańczą w rytm bębna wokół ogniska... Gdybym teraz mówiła te słowa, zamiast je pisać, zostałabym pewnie zakrzyczana, że to nie jest zabawa. Wiem, że nie jest. A raczej — wiem, że nie dla wszystkich. Ale z zewnątrz to tak właśnie wygląda. Jedni lubią turnieje rycerskie, inni wolą zloty czarownic, jeszcze inni bawią się w Indian. "Jesteśmy egzotyką w kolorowych pismach dla pań" — mówi Marek Maciołek ("Tawacin" nr 2[50], lato 2000). To prawda. Lecz nie cała, na szczęście.

Na początku to zawsze jest zabawa. Lecz u źródeł zabawy leży marzenie. Większość ludzi z tego marzenia wyrasta. Ci, którzy z niego nie wyrośli, muszą do niego dorosnąć. Po to, aby marzenie nie umarło w zetknięciu z pijanym Indianinem wałęsającym się po rezerwacie, z Indianinem sprzedającym swoją kulturę na jarmarkach, z Indianinem z latynoskiego zespołu grającego Hej sokoły do ukraińskiej melodii. W zetknięciu z niechęcią do swej własnej osoby, którą każdy biały człowiek ma szansę odczuć, odwiedzając indiański rezerwat.

Przyjaźń nie jest chyba najtrafniejszym słowem dla określenia czyjegoś stosunku do tysięcy narodów zamieszkujących dwa kontynenty — lecz jeśli już mówi się "przyjaźń", to warto zastanowić się. Jakie może być w tym przypadku znaczenie tego słowa. Zanim zostanie się czyimś przyjacielem, trzeba go najpierw poznać i spróbować zrozumieć. Każdy to robi w taki sposób, jaki mu najbardziej odpowiada, każdy szuka tego, co jest dla niego najważniejsze. Każdy ma do tego prawo, dopóki nie obraża uczuć innych ludzi, na przykład śpiewając w piwiarni indiańskie pieśni. Niestety, nie zawsze jest to tak proste, jak w tym przykładzie.

Są ludzie, którym wystarczy przeczytać o czymś, żeby to zrozumieć. Inni potrzebują to przeżyć. Jak sądzę (w oparciu o słowa uczestników, sama nie brałam w tym udziału), na tym właśnie polega idea wzbudzających tak wiele kontrowersji zlotów Takini. Czy mają do tego prawo? Do jakiego stopnia mamy prawo czerpać z nie–naszej kultury? Przecież nawet czytając o Indianach, nie robimy tego z analitycznym obiektywizmem antropologa. Przecież my wszyscy (naprawdę zainteresowani), niezależnie od tego, czy nosimy legginy czy dżinsy, opieramy swój rozwój duchowy na dziedzictwie narodów indiańskich. Czy mamy do tego prawo? A jeśli ktoś tam, w Ameryce, powie "zabraniam"? Kto może decydować o tym, do czego mamy prawo, a do czego — nie? W jakim stopniu kultura jest własnością narodu, który ją tworzy, a w jakim — dziedzictwem wszystkich ludzi? To nie jest pytanie, na które byłaby w stanie odpowiedzieć jedna osoba. Lecz chyba jest to ważny temat do dyskusji (?).

Poznając i próbując zrozumieć inną kulturę, wzbogacamy siebie. To, czego się nauczyliśmy, co doświadczyliśmy, tworzy nas samych. Lecz w ten sposób tylko bierzemy. A żeby zostać czyimś przyjacielem, trzeba umieć dawać. Co my możemy Im dać? Co możemy Im opowiedzieć o sobie? Co wiemy o naszej własnej kulturze, o życiu naszych własnych przodków?

"Po mitach–baśniach nawet najpospolitszych żadnych nie przechowało się śladów, nie tylko u nas, co nie byłoby dziwnym wobec zupełnego braku dawnych źródeł, ale nawet i u wszelkich innych Słowian i daremne są usiłowania wykrzesania czegoś z pieśni, bajek, zagadek, przysłów (...); mity wsiąkły zupełnie w ziemię chrześcijańską i głuche po nich milczenie". (A. Bruckner, Mitologia słowiańska i polska, 1985).

Być może tysiąc lat temu na naszej ziemi rozegrał się dramat podobny temu, którego potem doświadczyły narody Ameryki. Być może w naszych duszach brzmią echa tamtego dramatu — i każą nam szukać u innych tego, co sami utraciliśmy. Być może pijany Indianin, wałęsający się po rezerwacie bez centa przy duszy, jest od nas o coś bogatszy... Być może to my potrzebujemy Ich przyjaźni bardziej niż Oni naszej.

Kiedy rozstawiamy w kręgu tipi, śpiewamy przy ognisku Ich pieśni, opowiadamy Ich legendy — robimy to bardziej dla siebie, niż dla nich. Co wcale nie znaczy, że nie powinniśmy tego robić, jeśli robimy to mądrze. To właśnie "folklorystyczna komercjalizacja" przyciąga dziennikarzy. Żaden z nich nie jechałby kilkuset kilometrów z Warszawy czy innego dużego miasta, żeby fotografować namioty. Przyjeżdżają fotografować tipi i ludzi ubranych w skóry i pióra. To dobrze, że przyjeżdżają — lub źle, zależnie od tego, co napiszą obok tych zdjęć. A to w dużej mierze zależy od nas, od tego, co im powiemy. Jeśli napiszą tylko, że świetnie się tu bawimy, to lepiej, żeby nic nie pisali. Lecz jeśli napiszą prawdę o Tych, z których powodu zbieramy się w Kręgu, choćby kilka zdań — to powinno nam zależeć, żeby przyjeżdżali. Zawsze chyba tak będzie, że będziemy mogli zrobić mniej, niż byśmy chcieli (jeśli w ogóle chcemy cokolwiek zrobić), dla ludzi mieszkających tysiące kilometrów stąd. Ale na pewno jesteśmy winni Im prawdę o Nich (tu właściwie już tylko powtarzam to, co napisał Darek Kachlak).

"Dlaczego większość z nas woli tipi, stroje, «zabawę» niż pisanie petycji, działalność polityczną czy chociażby korespondencję z indiańskimi więźniami"? Może dlatego, że łatwiej jest brać niż dawać? "Pijany Indianin wałęsający się po rezerwacie? Mam go gdzieś" — to takie proste. A mnie obchodzi ten pijany Indianin. Obchodzi mnie, bo naród jest kręgiem. Obchodzi mnie ze względu na mój szacunek i podziw dla jego przodków; obchodzi mnie, bo może jego syn i wnuk — zamiast pić — będą kiedyś tańczyć Taniec Słońca. I będę szczęśliwa, jeśli w jakikolwiek sposób będę mogła przyczynić się do tego, żeby tak było.

Małgorzata Pilot

PS "XIX wieczny trup"? "Zmarli nie są bezsilni. Zmarli, czy tak powiedziałem? Nie istnieje śmierć. Jest tylko zmiana światów" — Wódz Seattle, 1858 r.


(c) TIPI 2000 Wykorzystanie tekstu po uprzednim skontaktowaniu się z redakcją.

Powrót do archiwum głównego lub archiwum prpi