ZAWSZE POTRAFIĄ PRZETRWAĆ
- Nanticoke Lenni-Lenape
z Bridgeton

zdjęcia Bartosz Hlebowicz

Bartosz Hlebowicz podczas Festiwalu Tubylczego
w Rancocas, w stanie New Jersey, październik 2001

fot. Andrew J.R. Wala

 

 

 

 







O tożsamości Lenapów z Bridgeton

Kim są Nanticoke Lenni-Lenape z Bridgeton w hrabstwie Cumberland w południowym New Jersey? Historyczni Lenapowie, zwani też Delawarami, w ciągu XVIII i XIX wieku wynieśli się z ojczystych ziem na zachód: przez Ohio, Missouri, Kansas, aż na Terytorium Indiańskie, które w 1907 roku, jako Oklahoma, stało się czterdziestym szóstym stanem amerykańskim. Jednak nie wszyscy Delawarowie zamieszkali w Oklahomie: część znalazła się ostatecznie w Wisconsin oraz w Kanadzie (Delawares of the Thames w Ontario). Mnie najbardziej interesują potomkowie Delawarów, którzy albo wrócili do pierwotnych siedzib w południowym New Jersey, albo - nie biorąc udziału w migracji na zachód pozostali tam, mieszając się z ludnością białą, czarną, a po wojnie secesyjnej z Indianami Nanticoke, przybyszami z sąsiedniego stanu Delaware. Znakomitym wprowadzeniem w historię Delawarów i współczesne losy omawianej tu grupy Nanticoke Lenni-Lenape jest artykuł Andrzeja J.R. Wali Lenni Lenape. Nestorzy Wschodniego Wybrzeża, dlatego tutaj ograniczę się tylko do podstawowych informacji, szerzej zaś zajmę się problemem tożsamości.
Dziś plemię liczy ponad dwa tysiące osób, z czego około półtora tysiąca należy do Nanticoke Lenni-Lenape Inc., organizacji założonej w 1978 roku. Pozostała, niezarejestrowana część plemienia to członkowie rodzin niespełniający stawianego przez rząd federalny wymogu posiadania przynajmniej jednej czwartej krwi indiańskiej. Według przewodniczącego, Marka Goulda, otrzymują oni takie samo wsparcie rady plemiennej jak pozostali członkowie. "Gdy udzielamy pomocy, nie zwracamy uwagi na to, ile kto z nas ma indiańskiej krwi".
Podobnie jak w przypadku innych grup ze wschodu, poddanych najdłuższej, kilkusetletniej akulturacji i asymilacji, powstanie nowego plemienia Lenapów nastąpiło w ślad za tzw. etnicznym przebudzeniem grup imigranckich. Moi informatorzy, pytani, dlaczego reaktywowanie plemienia nie nastąpiło wcześniej, odpowiadają, że ich rodzice i dziadkowie obawiali się, że - jak niegdyś ich przodkowie - zostaną przesiedleni do Oklahomy. Jakkolwiek taka groźba - realna w XIX wieku - w XX wydawała się już mało prawdopodobna, obawy współczesnych Lenapów bez wątpienia były rezultatem wieloletniej polityki władz stanu New Jersey. Jeszcze w roku 1894, kiedy zmarła Indianka Lenape, Anna Roberts, władze kolonii triumfalnie ogłosiły, że odtąd w New Jersey nie mieszka już żaden przedstawiciel indiańskiej rasy. Zapomniały chociażby o dzieciach Anny Roberts... Do dziś, w miejscu, gdzie stał jej dom, widnieje napis upamiętniający "ostatnią Indiankę z New Jersey".
Próbując odpowiedzieć na pytanie z początku artykułu w kategoriach kulturowych, "tradycyjnych" Indian w New Jersey rzeczywiście już nie ma (ale gdzie jeszcze w USA są tradycyjni Indianie? I cóż to miałoby znaczyć? Zdaje się wierniejsi tradycji jesteśmy my, biali obserwatorzy, którym wydaje się, czym dokładnie tradycja powinna być i jak należałoby ją pielęgnować. "Biedni" potomkowie Indian z przeszłości po prostu żyją, nie przejmując się naszymi wyobrażeniami, które sprawiają nam tyle problemów.). Nie przetrwał język, zwyczaje, ba!, w którymś momencie zanikła świadomość przynależności plemiennej. Ale wciąż żyją ludzie, a w ich żyłach, obok białej i murzyńskiej, wciąż płynie krew indiańska. Co równie ważne, przetrwała więź łącząca rodziny Nanticoke Lenni-Lenape w społeczność, świadomą swego związku z zamieszkiwaną ziemią oraz odrębności od innych grup etnicznych. Powołanie plemienia w 1978 roku oczywiście ją wzmocniło, a także dało impuls do badania genealogii rodzinnych, więc przy okazji także historii plemienia. Zatem chociaż przed, powiedzmy, 1970 rokiem niełatwo było znaleźć kogokolwiek, kto otwarcie by przyznał albo nawet w duchu pomyślał: "Jestem Lenape" albo: "Jestem Nanticoke", dzisiaj już żaden z członków dwutysięcznego plemienia nie ma wątpliwości, że należy do Nanticoke Lenni-Lenape.
Kim byli jeszcze trzydzieści lat temu i wcześniej? "Zawsze wiedziałam, że byliśmy inni". "Nie wiem, kim byłam. Nigdzie nie pasowałam". Ale też: "Zawsze wiedziałem, że jestem Indianinem, ale o tym się nie mówiło". "Mówili na przykład, że jesteśmy Murzynami albo Włochami. Wiedzieliśmy, że to nieprawda, więc zwróciliśmy się do naszych rodziców, dziadków, żeby się dowiedzieć, skąd pochodzimy. Okazało się, że większość z nas to rdzenni mieszkańcy" - mówi Harry Jackson, który wraz z małżonką i obecnym wodzem, Markiem Gouldem (a także jego ówczesną żoną, Phyllis Gould), są założycielami plemienia. Znamienny jest przypadek pewnego mężczyzny, opowiedziany przez Betty Jackson. Na początku lat siedemdziesiątych, gdy plemię się organizowało, człowiek, który pracował w firmie białego, usłyszał tam, że jest Delaware Moore. Podczas jednego z pierwszych spotkań Nanticoke Lenni-Lenape, gdy powiedziano mu, że należy do plemienia, wyznał: "Nie jestem pewien. Inni mówią, że jestem Delaware Moore". Ale gdy rozejrzał się i zobaczył, że wszyscy zebrani to jego kuzyni, którzy mówią o sobie "Nanticoke Lenape", zrozumiał, że sam również musi być Nanticoke Lenni-Lenape.
Choć przynależność etniczna była niejasna dla tubylców z New Jersey, przechowali oni odmienne zwyczaje życia codziennego.
Betty Jackson wspomina, jak jej matka uczyła dzieci zbierać dziką trawę, którą potrafili przyrządzić do jedzenia. "Skrywaliśmy się z tym, bo nazywano nas poganami albo zacofanymi. Według nich właściwe było tylko jedzenie roślin uprawnych. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że to był indiański sposób zdobywania żywności". Podobnie wspomina Mark Gould zabawy indiańskich dzieci wyróżniających się odwagą wśród rówieśników:
- W lesie wspinaliśmy się na najwyższe drzewa. Żadne inne dzieci tego nie robiły.
- Tubylcze dzieci nie miały zabawek - dodaje Harry Jackson - ale zawsze potrafią zrobić coś z niczego, improwizują. Zawsze potrafią przetrwać. W lesie nie było sposobu, żeby je złapać. One po prostu znają pewne rzeczy.
Przykłady i oceny wyrażane przez Jacksonów i Goulda pokazują, jak silnie tkwi w nich przekonanie o odmienności rdzennych mieszkańców New Jersey. Oczywiście odmienności dumnej, innej niż odmienność upokarzająca, nadana im przez białych.
Niektórzy dodawali, że jedynym miejscem, gdzie o własnych tubylczych korzeniach z rzadka się wspominało, był kościół metodystów w Fordville.

Ze Zjednoczonym Kościołem Metodystów Św. Jana w Fordville, niedaleko Bridgeton, Lenapowie są związani od 1841 roku. Wokół niego koncentrowało i nadal koncentruje się życie części plemienia. Przodkowie tubylców z New Jersey już w XVIII wieku przyjęli chrześcijaństwo. (Przypomnieć wystarczy działalność misjonarzy morawskich, Zeisbergera i Heckeweldera, którzy w owym czasie zdobywali dla wiary chrześcijańskiej wyznawców wśród Delawarów w Pensylwanii i New Jersey). Należy jednak dodać, że dawni Indianie, tak jak ich potomkowie, nie rozumieli wiary na sposób białego człowieka. "Wielu spośród neofitów Lenape bardziej szukało wsparcia niż nowej wiary - pisze Patricia P. Rossello, Indianka z Bridgeton, gorąca chrześcijanka. - Zapisy braci morawskich pokazują, że wielu neofitów uważało, że żyje na pograniczu dwóch kultur i często wracało do tradycji Lenape".
Czy związanie z religią białego człowieka było w owym czasie bezwładnym poddaniem się procesowi asymilacji, czy świadomym wyborem Delawarów, którzy zwyczajnie uznali, że łatwiej będzie im przetrwać w nowej sytuacji? Motywów wyborów sprzed dwustu lat można pośrednio domyślać się na podstawie obserwacji zachowania współczesnych Indian z Bridgeton. Jak u wszystkich tubylczych Amerykanów, o czym świadczą dzienniki i raporty białych podróżników i misjonarzy z XVII czy XVIII wieku, życia dzisiejszych Nanticoke Lenni-Lenape nie sposób sobie wyobrazić bez silnego wpływu religii.
- Zawsze byliśmy bardzo religijni - twierdzi Butch Pierce z Rady Plemiennej, który, jak większość jej członków, regularnie uczestniczy w nabożeństwach Kościoła metodystów.

Przełom XVIII i XIX wieku udowodnił ostatecznie wschodnim plemionom, że moc ich przodków nie dorównuje potędze misjonarzy, a wsparcie duchów opiekuńczych nie wystarcza, by przeciwstawić się kulom i bagnetom angielskich i amerykańskich armii. Czy zatem zwrócenie się do białego człowieka, a przynajmniej komunikowanie się z sacrum na sposób białego człowieka nie było narzucającym się, racjonalnym wyjściem? Syntetyczny umysł Indianina zapewne bez większych trudności włączył biblijnego Boga do tradycyjnego systemu wyobrażeń religijnych. "Tak jak my, metodyści, wierzymy dziś w chrzest wodą, tubylczy Amerykanie zawsze wierzyli w okadzanie się dymem. Jedno i drugie to naturalne pierwiastki Matki Natury. (...) My, jako metodyści, wierzymy w post i modlitwę. My, rdzenni mieszkańcy kontynentu, wierzymy w to samo, tyle że czasami idziemy krok dalej, włączając pocenie się i post w szałasie potu" - napisała Patricia P. Rossello.
I jeśli społeczność indiańska w południowym New Jersey przetrwała, stało się tak dlatego, że zawsze miała swoje religijne centrum, kościół metodystów w Fordville i kolejnych pastorów, którzy nie tylko uczyli o Bogu, ale opiekowali się swoimi parafianami. Paradoksalnie religia białego człowieka pozwoliła przetrwać indiańskiej społeczności.

"Cywilizowane" przekonania białego człowieka przez długie lata kazały mu umieszczać "kolorowych" na dole społecznej drabiny. Moi rozmówcy wspominają, że w kościołach musieli siedzieć oddzielnie od białych, jadać w innych restauracjach, nie mieli szans wykonywać tych samych robót, w szkole nie znajdowano dla nich innej klasyfikacji niż "mieszańcy", "Mulaci", albo "inni". Rzecz jasna, tubylcy z południowego New Jersey nie mogli lubić pierwszego określenia, drugie było arbitralnym wyborem białego człowieka, tożsamością nadaną niejako potomkom Delawarów. Pozostało więc "inni" i przez lata tubylcy z Bridgeton sami siebie też tak postrzegali. Nic dziwnego, że teraz, gdy tylko pojawiła się szansa etnicznego opowiedzenia się, zapragnęli na powrót być kimś. Współcześni Lenapowie z New Jersey nawiązują kontakty z krewnymi z Oklahomy i Kanady, próbują uczyć się języka, przywracać indiańskie tańce. Niektórzy porzucają chrześcijaństwo na rzecz dawnych religii indiańskich. Mark Gould uważa, że "o wiele bardziej zagubiony jest ten, kto nie wierzy w Boga w ogóle niż ten, kto, nie wyznając chrześcijaństwa, wierzy w indiańskiego Wielkiego Ducha". Mark, jak wielu, może większość Lenapów z Bridgeton, godzi indiańskie praktyki z wiarą chrześcijańską.
Niektórzy regularnie odwiedzają dalekich krewnych i bliskich przyjaciół, Indian Piscataway, w Maryland podczas obrzędu Tańca Słońca zapożyczonego od Siuksów z Dakoty Południowej. Ten obcy do niedawna na Wschodnim Wybrzeżu obrzęd (został tu przeniesiony w 1986 roku), oprócz religijnego wymiaru, ma znaczenie polityczne. Dla Uriego Ridgewaya, członka rady plemiennej Nanticoke Lenni-Lenape wiara chrześcijańska jest czymś obcym, wybiera Taniec Słońca. W tym roku widziałem go podczas ceremonii z nakłutymi piersiami, gdy przyczepiony rzemieniami zwisał z cedrowego drzewa. Długo trwało, zanim rzemienie się zerwały i Urie spadł na ziemię, po czym głośno krzycząc, obiegł drzewo dookoła. Inni biorą udział w ceremonii, pozostając stałymi uczestnikami nabożeństw w kościele metodystów. Ich postawa dowodzi, że w pewnym wymiarze religijność rdzennych mieszkańców New Jersey pozostała niezmieniona: niedogmatyczna, bliska ludzkim potrzebom. Bóg chrześcijański jest dla nich tą samą istotą, do której modlą się w Tańcu Słońca.
Oczywiście wybór Uriego: "powrót do wiary przodków" tylko z pozoru jest takim powrotem, dlatego że Taniec Słońca nigdy na Wschodnim Wybrzeżu nie występował. Usłyszałem takie wytłumaczenie:
- Taniec Słońca powstał tutaj, na wschodzie, ale dawno temu, gdy pod wpływem naporu białego człowieka nie mogliśmy już praktykować naszych zwyczajów i wierzeń, zanikł. Na szczęście został przeniesiony na zachód, a teraz wraca do nas.
Znowu natrafiamy na kształtowanie, wybieranie tożsamości, do tego celu służy mitologizowanie historii (bo jednak Taniec Słońca powstał na Zachodzie), "rozszerzanie" więzi pokrewieństwa na członków innych plemion, odległych zarówno w czasie, jak i przestrzeni: w tym wypadku Siuksów, którzy tańczyli Taniec Słońca w XIX wieku. Rodzi się świadomość indiańska, która staje się co najmniej równie ważna jak plemienna identyczność. Tu już nie ma mowy o godzeniu wiary chrześcijańskiej z wierzeniami indiańskimi. Bo pierwsza oznacza wiarę białego człowieka, a tożsamość tubylcza konstruowana jest w opozycji do świata białego człowieka, choćby ten świat był bliższy z racji historycznych (metodyzm) niż wyobrażona wspólnota panindiańska (której przejawem jest Taniec Słońca), która zresztą zaraz wymyśloną być przestaje, bo Taniec się zakorzenia na Wschodzie i oto już mamy do czynienia z rzeczywistością, która jeszcze kilkanaście lat temu była czymś obcym dla miejscowej kultury. Urie i inni tancerze (a przybywają do Port Tobacco w Maryland na tę ceremonię przedstawiciele wielu plemion z całej Ameryki, między innymi Irokezi, dla których również jest obca) nadają nowe znaczenie słowu "inni". Świadomie stają się inni dla białego człowieka; różnica polega na tym, że kiedyś musieli, a teraz chcą być inni. Dlaczego? Bo chociaż tak naprawdę nigdy nie opuścili tej ziemi, dopiero teraz są znowu naprawdę u siebie i sami o sobie mogą decydować.

O tożsamości Nanticoke Lenni-Lenapów nie stanowi dziś odrębna kultura, gdyż w sposób naturalny od ośmiu-dziesięciu pokoleń uczestniczyli na co dzień w kulturze kolonialnej i amerykańskiej; pewne treści dawnej, plemiennej kultury rozpłynęły się w procesie akulturacji, a nowe - rekonstruowane z przetrwałych elementów czy konstruowane w oparciu o panindiańską więź - chociaż stanowią w większości odświętny ornament, są ważne ze względu na funkcje odróżnienia od innych. Teraz o odrębności Indian z Bridgeton decyduje świadome dążenie do odzyskania swego dziedzictwa oraz refleksja na temat wspólnej przeszłości. Mają więc oni szansę pozostać grupą zorganizowaną wokół idei wspólnego pochodzenia i zamieszkiwania terytorium przodków, połączoną więziami rodzinnymi i sąsiedzkimi, realizującą wspólne cele. Pierwszym było doprowadzenie do powstania plemienia w 1978 roku, następnym ma szansę być jego oficjalne uznanie przez rząd federalny. Udział w panindiańskiej kulturze: pow-wow, rzemiosło, przyjmowanie popularnych idei "indiańskiej filozofii", "indiańskiego stylu życia" - wszystko to stymuluje odrodzenie grupy, ci ludzie czują się znowu Nanticokami i Lenapami.

Artykuł zaczerpnięto z "Tawacin" nr 1[57] wiosna 2002, ss. 26-29.

Bartosz Hlebowicz jest absolwentem Instytutu Etnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisze doktorat o formowaniu się tożsamości etnicznej wśród Indian ze Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Artykuł jest efektem badań etnograficznych przeprowadzonych w USA latem 2001 roku. Umożliwił je grant Fundacji im. Stefana Batorego. Korzystał również z pomocy Polsko-Amerykańskiego Towarzystwa Etnograficznego z siedzibą w Atlantic City.

 

ZAWSZE POTRAFIĄ PRZETRWAĆ

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

 

23

24

25

26

 

1 Betty i Harry Jacksonowie, założyciele Nanticoke Lenni-Lenape Inc., z wnukiem Ramonem, lipiec 2001
2
Kenneth W. Ridgway "Like an Eagle Watching" z żoną Natalie L. Ridgway "Silver Feather" sprzedaje podczas pow-wow wyroby sztuki indiańskiej, 8 września 2001
3
Od lewej: Pat Rossello, Andrzej Wala, organizator moich badań wśród Indian z Bridgeton, Lia Maria "Watching Sparrow" Gould, najmłodsza córka wodza Marka Goulda, "Butch" Pierce, autor reportażu, Mark Gould. Nanticoke Lenni-Lenape Native American Cultural Center, 8 października 2001
4 Młodzi Nanticokowie z wodzem Markiem Gouldem podczas pokazu tańców pow-wow dla mieszkańców Bridgeton, 11 lipca 2001
5 Patricia Rossello, historyk St. John United Methodist Church. Bez jej energii i poświęcenia Nanticokowie z Bridgeton nie byliby tym samym plemieniem. Centrum indiańskie w Bridgeton, oficjalna siedziba Nanticoke Lenni-Lenape, jednocześnie sklep z pamiątkami
6 J. Stephanie Jackson Woemer "Talking Waters" 6 lipca 2001 przed wejściem do Muzeum
7 Cordelia Durham Ashton z wnuczką Jacoby Durham
8-9 Melvin Durham ma niewielką stadninę koni
10 Urie Ridgeway, wyznawca Tańca Słońca, i "Butch", czyli Herbert C. Pierce, na co dzień szef firmy budowlanej. Obydwaj są członkami Rady Plemiennej
11 Christie Pierce, córka Butcha Pierce'a
12
Rodzina Munsonów podczas pikniku 4 lipca 2001. Na dole, w czerwonej bluzce Liz Munson, pracująca w Native American Cultural Center, oficjalnej siedzibie plemienia w Bridgton
13-14
Heaven Pokorny (wnuczka Liz Munson), prezentowała kroji tańca pow-wow. 4 lipca 2001
15
Chociaż niektórym wciąż trudno uwierzyć, że Indianinem może być ktoś, kto nie ma wyraźnie "indiańskiej" cery, najmłodsi Nanticokowie bez wątpienia należą do społeczności NLL, bo w niej się po prostu urodzili. Podczas pikniku z okazji 4 lipca z zapałem opowiadali o indiańskiej kulturze...
16-17
Tak mieszkają niektórzy z nich współcześnie. Z lewej garaż, w głębi po prawej dom Florence Pierce.
18
Steve Conway, tancerz pow-wow, lipiec 2001
19
Indianie z Bridgeton goszczą drużynę futbolową złożoną z przedstawicieli około 20 plemion z Oklahomy
20
Christine Miller, 3 lipca 2001. Na stole i ścianach domu zdjęcia bliskich - typowy obrazek u Nanticoków
21
Ethel Dewberry, 12 lipca 2001
22
Will Mosley pracuje w oficjalnym centrum Nanticoków, a jeśli tylko w okolicy odbywają się tańce indiańskie, gra na bębnie. Pokaz tańców pow-wow dla mieszkańców Bridgeton, 11 lipca 2001
23
St. John United Methodist Church w Fordville, niedaleko Bridgeton - kościół Nanticoke Lenni-Lenape, jedyny uznany w stanie New Jersey za Native American Church
24
Grób indiański na cmentarzu w Fordville
25
Zanim tubylczy Indianie nie przenieśli się do Bridgeton, ich dzieci uczęszczały do szkoły dla "kolorowych" w pobliskim Gouldtown
26
Tak dawniej mieszkali tubylcy z Bridgeton


Zobacz także galerie:
LENNI LENAPE Nestorzy Wschodniego Wybrzeża
Intertribal Pow-wow w Budd Lake, w New Jersey, 27 sierpnia 2000

(c) Bartosz Hlebowicz 2001
Kontakt w sprawie wykorzystania zdjęć: tipi@tipi.pl