Donald E. Worcester
APACZE
Orły Południowego Zachodu

przeł. Aleksander W. Sudak

Surowy był kraj zwany Apaczerią - ojczyzną Apaczów, gdzie każdy owad miał żądło, każdy krzak kolce, a każdy wąż - jad. Życie tutaj było codzienną walką o przetrwanie, rozpaczliwym zmaganiem z wrogą naturą i okrutnymi drapieżnikami, tak w zwierzęcej, jak i w ludzkiej postaci. Niedostępne góry i bezkresne pustynie były ojczyzną Apaczów, a oni sami jej nieodrodnymi dziećmi. Bez słowa skargi znosili głód i pragnienie, upały i mrozy. W każdym obcym widzieli wroga, nie ufali nikomu...

Zasłużony historyk Południowego Zachodu Donald E. Worcester podjął się ogromnego zadania: opisania historii Apaczów w jednym tomie. Do pracy przystąpił z entuzjazmem i wyraźną sympatią dla tubylczych Amerykanów. W rezultacie mamy piękny przykład historycznego rzemiosła.
American Historical Review

Autor przeprowadził gruntowne badania, sporządził imponującą bibliografię i umiejętnie spisał dzieje Apaczów, które są cenne zarówno dla naukowca, jak i zwykłego czytelnika zainteresowanego Indianami Południowego Zachodu.
American Indian Quarterly

Jeśli jakieś dzieło może zastąpić mit rzeczywistością i odziać stereotypy w człowieczeństwo - to z pewnością ta oto książka.
Western American Literature

Donald E. Worcester jest emerytowanym profesorem historii Texas Christian University w Fort Worth. Specjalizuje się w historii amerykańskiego Południowego Zachodu oraz Ameryki Łacińskiej. W swym dorobku literackim ma blisko 30 książek.



Spis treści

Wstęp
I. Apacze i ich sąsiedzi
II. Apacze i Hiszpanie
III. Początki konfliktu w Nowym Meksyku
IV. Początki konfliktu w Arizonie
V. Nemezis Mescalerów
VI. Konflikt z Apaczami w Arizonie
VII. Apacze i polityka pokoju
VIII. Crook i podbój Apaczów Tonto
IX. John P. Clum i spór cywilów z wojskiem
X. Victorio, Nana i Mimbrenio
XI. Powstanie nad Cibecue
XII. Crook i Geronimo
XIII. Apacze - jeńcy wojenni
XIV. Orły w klatce

Przypisy
Bibliografia
Indeks osób
Spis fotografii
Spis map



Wstęp
W przeciwieństwie do wielu ludów, które zamieszkiwały jałowe, niechciane przez nikogo tereny, Apacze wędrowali po górach i pustyniach z wyboru i nie mieli zamiaru porzucać takiego trybu życia. Nawet gdy ich nieustanne najazdy zmusiły niektórych Pueblów do opuszczenia wiosek, Apacze nie osiedlali się w tych miejscach. Wiele razy mogli wyludnić całkowicie Sonorę i Chihuahua, lecz - jak zauważali szczerze i nieco chełpliwie - potrzebowali mieszkańców tych prowincji, by hodowali dla nich konie i muły.
Wszyscy Apacze mówili tym samym językiem atapaskańskim, co nie znaczyło, że między ich grupami (a nawet w ich obrębie) zawsze panował pokój. Zabicie Apacza wołało o pomstę. Jeśli Apacz zabił współplemieńca, musieli go pomścić krewni ze strony matki. Jeśli zginął z ręki Amerykanina lub Meksykanina (nawet przy kradzieży koni), wódz jego klanu, czyli grupy lokalnej, prowadził wojowników przeciwko wrogom. W miarę możliwości uśmiercali zabójcę; jeśli nie, wówczas ginął pierwszy lepszy członek jego rasy. Wziętego do niewoli mężczyznę przekazywali krewniaczkom zabitego, by poniesioną stratę wynagrodziły sobie, torturując i zabijając nieszczęśnika.
Apacze nie posiadali rady plemiennej, nie zbierali się też całym plemieniem podczas takich uroczystości, jak Taniec Słońca Indian z Równin. Dzielili się na grupy, z których każda miała własne tereny myśliwskie i zbierackie, a w pewnych sytuacjach również pola uprawne. Istniało u nich coś w rodzaju najprostszego samorządu z wodzem na czele, choć nie miał on mocy karania ziomków. Wszyscy wodzowie takich grup byli sobie równi, ale niektórzy z racji siły charakteru, "mocy", czyli uzdolnień wojennych, górowali znaczeniem nad innymi. Podstawową jednostką społeczną była rodzina rozszerzona, czyli związek kilku rodzin żyjących razem na bazie więzi krwi, małżeństwa, klanu czy wspólnej gospodarki. Współpraca między rodzinami była niezbędna do zapewnienia ochrony i wyżywienia na tak niegościnnych terenach. Mężczyzna nie mógł czuć się całkowicie bezpiecznie, udając się samotnie na polowanie, ani też kobieta oddalająca się od obozu podczas zbierania ziarna czy korzeni, nie mówiąc o tym, że sporządzanie mescalu było zbyt ciężką pracą dla jednej kobiety. Dlatego też przeważnie dzielono się pracą i jej owocami z sąsiadami i krewnymi, tak że wszystkim powodziło się jednakowo. Musimy to pojąć, aby zrozumieć apackie społeczeństwo. Najprawdopodobniej właśnie stąd wywodzi się niezwykle towarzyska natura tych ludzi oraz bezgraniczne uczucie samotności i lęku, gdy jakaś nagła potrzeba zmusi ich do zamieszkania osobno.
John Rope, który służył jako zwiadowca podczas apackich wojen w latach osiemdziesiątych XIX wieku, wyjaśnia postawę Apaczów wobec rodziny żyjącej z dala od innych. "Może białym odpowiada taki sposób życia, zdaje się, że to lubią. Lecz tak nie byłoby z nami. Nie możemy żyć samotnie. To nic dobrego. Inni opowiadaliby, że coś jest nie w porządku z rodziną, która postępuje w ten sposób, że musi coś ukrywać albo też knuje coś złego".

Sanchez

Morris E. Opler, wieloletni badacz Apaczów, zauważył, iż "ścisłe utożsamianie przez jednostkę swego losu z losem całej grupy krewnych jest jedną z najważniejszych zasad w życiu Apaczów. Apackim dzieckiem na każdym kroku kierują i opiekują się nie tylko rodzice i najbliższa rodzina, ale i szersza grupa krewnych... Krewni ci przez całe życie pozostają w polu widzenia jednostki".
Gdy Apacz zawiera małżeństwo, zamieszkuje w rodzinnym obozie żony. Służy odtąd jej rodzicom, chociaż nie zaniedbuje własnych. Istniejące wśród Apaczów tabu teściowej sprawia, że mieszka z żoną w osobnym szałasie i nigdy nie zwraca się do jej matki. Typowa rodzina rozszerzona obejmuje cztery lub pięć domostw - starsze małżeństwo, ich niezamężne lub nieżonate dzieci oraz kilka zamężnych córek z rodzinami. Na czele każdej takiej rodziny stał naczelnik. Apacze takiego naczelnika nazywali "naszym mędrcem" lub "tym, pod którym jest obóz".
Następną co do wielkości jednostką była grupa lokalna obejmująca od dwóch do dziesięciu rodzin rozszerzonych i od dziesięciu do trzydziestu szałasów. Wódz (nantan) grupy lokalnej mógł dziedziczyć swój tytuł bądź zdobyć go dzięki darowi opiekowania się współplemieńcami. Zdolny wódz cieszył się powszechnym szacunkiem. Choć nie mógł nikogo do niczego zmusić, Apacze obawiali się i unikali publicznego potępienia, a dzieciom uświadamiano to od najmłodszych lat.
Wytężone ćwiczenia hartowały apackich chłopców. Latem i zimą pływali i biegali przed wschodem słońca; czasami tarzali się nago po śniegu. Z nastaniem świtu, musieli biec bez odpoczynku do szczytu jakiegoś wzgórza i z powrotem. By się upewnić, że oddychali przez nos, kazano im cały czas trzymać w ustach wodę.
Dziewczęta również ścigały się i pływały, a niektóre z nich nie ustępowały chłopcom. Ponieważ Apacze uważali owłosienie za coś wstrętnego, ostrzegano dziewczynki, że gdy nie będą pływać każdego ranka, wyrosną im włosy na całym ciele.
Obrzędy Apaczów wiązały się głównie z uzdrawianiem chorych lub (jak podczas uroczystości inicjacji) z zażegnywaniem zła w przyszłości. Żyli w śmiertelnym lęku przed chorobami i uciekali w panice, gdy zaraza nawiedzała ich obozy. Uważali, że najgorsze choroby przynosi zetknięcie z pewnymi ptakami czy zwierzętami, jak sowy i kojoty. Choroba spowodowana przez różne stworzenia ma swoiste cechy i każdą może uleczyć ten szaman, czyli czarownik, któremu swoistej mocy udzielił dany ptak czy zwierzę.
Apacze lękali się szczególnie sów i sama ich obecność w pobliżu obozu stanowiła poważną sprawę. Na temat sów nie było opowieści ani żartów - nieszczęście przynosiło samo ich wspomnienie. Wierzono, iż duchy zmarłych wychodzą z grobów i wcielają się w sowy. Ich pohukiwanie było głosem duchów mówiących apackim językiem i miotających groźby przeciw żyjącym. Ci, którzy je usłyszeli i zrozumieli, narażali się na chorobę "sowy", "ducha" lub "ciemności", która przynosi fatalne skutki, o ile nie zapobiegnie im szaman, któremu sowa udzieliła swej mocy.
Apacze unikali tematu śmierci do tego stopnia, iż rzadko używali nawet samego jej określenia. Zamiast powiedzieć, że ktoś umarł, stosowali określenie "odszedł". Jeśli wspomniano o śmierci podczas tańca wojennego, wojownicy przestawali tańczyć. Niektórzy nawet rezygnowali z wyprawy, przekonani, że zakończy się klęską. Gdy Apacz zmarł, grzebano go najszybciej jak to możliwe, by czas jego obecności wśród żywych był jak najkrótszy. Pośpiech ten dyktowało przekonanie, że widok zwłok lub nawet dotknięcie rzeczy należących do zmarłego może sprowadzić chorobę. Wszystko, co posiadał, składano do grobu lub niszczono.
Krewni pozbywali się całego jego dobytku, choć częściowo mógł też należeć do innych członków rodziny. Apacze wierzyli, że zwlekanie z tą czynnością sprawi, iż jego duch wróci po należące doń rzeczy, przynosząc "chorobę ducha", a może i śmierć krewnym.
Czyniono wszystko, by zatrzeć wspomnienie o zmarłym krewniaku. Szałas, w którym mieszkał, burzono, a rodzina natychmiast przenosiła się w inne miejsce. W pogrzebie uczestniczyło jak najmniej osób, które potem paliły swe ubrania i okadzały się dymem z szałwi - "lekarstwem na ducha". Nigdy nie wspominano o położeniu grobu. Jeśli już trzeba było wspomnieć zmarłego, mówiono o nim "ten, którego zwykle nazywano...". Najpewniejszym sposobem wywołania śmiertelnej walki było wypowiedzenie imienia zmarłego w obecności jego krewnych, co stanowiło największą obrazę. Zwykle po czyjejś śmierci zmieniano dzieciom imiona, ponieważ starymi wołali ich zmarli i dalsze ich używanie przywodziłoby w pamięci bolesne wspomnienia.

Przywódca Chiricahuów Nosey z żoną, 1881 Mangus, syn Mangasa Coloradas, następca Victoria jako wódz Apaczów z Warm Springs

Apacze dążyli do zdobycia różnych nadprzyrodzonych mocy. Podczas wojny najważniejszą z nich była "moc przeciw wrogom" pozwalająca zaskoczyć ich i pokonać. Podobno niektórzy (jak Geronimo) posiadali wiedzę o wypadkach, które wydarzyły się daleko od nich. Pożądanymi na wyprawach byli wojownicy mający "moc" wywołania silnego wiatru, wzniecania kurzu i znalezienia kryjówki przed wrogiem albo zmuszania do posłuszeństwa koni.
Nie będąc nigdy zbyt liczni, Apacze z powodzeniem opierali się wszelkim próbom podboju od początku XVII wieku po ostatnie piętnaście lat XIX wieku. W miarę możności unikali otwartych bitew, lecz przyparci do muru walczyli na śmierć i życie. W wojnie podjazdowej nie mieli sobie równych.
Tacy to byli Apacze, których historię przedstawimy na tych kartach. Od nadejścia Hiszpanów aż do chwili, gdy ujarzmieni przez własnych współplemieńców osiedli w rezerwatach, historię tę możemy określić mianem nieustannej walki z przybyszami. Słabi liczebnie, lecz za wszelką cenę zdecydowani zachować swą ukochaną wolność, Apacze zawsze byli i są znamienitym narodem.



Apacze i polityka pokoju (fragmenty)
Lata 1870-71 stanowiły punkt zwrotny w dziejach Apaczów z Arizony i w pewnym stopniu z Nowego Meksyku. Przede wszystkim tak zwana "polityka pokoju" prezydenta Granta, zaprowadzona poprzedniego roku, zyskała szeroki rozgłos i przynajmniej na jakiś czas położyła kres eksterminacji. Nastał też kres wojskowej kontroli nad Indianami przywróconej w 1869 roku. W kwietniu roku następnego Departament Wojny utworzył z Arizony i południowej Kalifornii departament w obrębie Dywizji Pacyfiku, co znacznie ułatwiło koordynację działań przeciw Apaczom, choć Nowy Meksyk wciąż pozostawał w obrębie Dywizji Missouri. W tym samym też czasie doszło do masakry w obozie Grant, przyspieszając zaprowadzenie polityki pokoju wśród Apaczów. I na koniec, w czerwcu 1871 roku, generał-major George Crook otrzymał dowództwo Departamentu Arizony. Każde z tych wydarzeń wpłynęło na losy Apaczów.
Kiedy powstał Departament Arizony, jego dowódcą został generał George Stoneman, a główną kwaterę założono w forcie Whipple. Zmiany tej należało dokonać dawno, lecz nastąpiła wówczas, gdy Kongres nastawił się szczególnie na oszczędności w budżecie i zmniejszył fundusze dla wojska, co obniżyło aktywność prowadzonych działań. Przez kilka miesięcy mieszkańcy Arizony zaciekle atakowali Stonemana za bezczynność, za zezwalanie, by wojskowe placówki służyły jako "stołówki" dla Apaczów, którzy złożyli broń, i za to, że nie potrafi wytępić Indian. Z kolei mieszkańcy wschodu, zachwyceni pokojową polityką, przeklinali go za nadmierne okrucieństwo, mówiąc, że karze wszystkich Apaczów za winy nielicznych. W Arizonie krytykowano go też za masowe zwalniane cywilnych pracowników i za zrywanie złodziejskich kontraktów. Należy jednak wiedzieć, że Stoneman trzymał w polu tyle wojska, na ile pozwalały mu fundusze, a nie były one zbyt duże.
(...)
Kongres, nakłoniony przez tych, którzy mieli nadzieję wzbogacić się na objęciu stanowisk w rezerwatach, nie zgodził się, by Grant mianował agentami wojskowych. Chcąc zniweczyć ten ruch, prezydent zwrócił się do innych grup religijnych i dał im prawo kierowania urzędników do poszczególnych rezerwatów. Tak na przykład Holenderski Kościół Reformowany miał wybrać agentów dla Apaczów z Arizony. System ten nie dał jednak oczekiwanych efektów, gdyż niektórzy tak wypromowani agenci nie mieli najmniejszego pojęcia o Indianach. Co więcej, wielu z nich bardziej pochłaniało zdobywanie neofitów dla swych Kościołów niż nauczanie Indian czy obrona ich praw.
Jesienią 1870 roku na czele szwadronu H z Trzeciego Pułku Kawalerii pojawił się w obozie Grant porucznik Royal S. Whitman i objął dowództwo placówki. Jak wszystkich mieszkańców Nowej Anglii, skąd pochodził, cechowała go odwaga, z jaką bronił swych przekonań. Z wojny domowej wyszedł ze stopniem dyplomowanego pułkownika. Nie wahał się przeciwstawiać ani przełożonym w wojsku, ani obywatelom Terytorium Arizony, jeśli uważał, że ma słuszność. Podczas pobytu w obozie Grant odegrał ważną rolę w stosunkach z Apaczami. W lutym 1871 roku pięć starych Apaczek z białą flagą przybyło do obozu Grant z prośbą o oddanie pojmanego kilka miesięcy wcześniej chłopca. Whitman przyjął je i potraktował z całą kurtuazją, lecz chłopak tak polubił życie w garnizonie, że nie chciał wracać do swoich. Kobiety odeszły po paru dniach, ale wróciły za tydzień pohandlować i oświadczyły porucznikowi, że wódz ich grupy pragnie nawiązać rokowania. Oficer zgodził się od razu i kilka dni później pojawił się Eskiminzin na czele dwudziestu pięciu wojowników. Oznajmił, że mają już dość wojny i chcą żyć w pokoju na własnej ziemi. Imię Eskiminzina było szeroko znane na Terytorium, gdyż miał zarówno wrogów, jak i obrońców. Jedni obarczali go winą za liczne mordy w południowej Arizonie, inni uważali, że nie ponosi za nie odpowiedzialności.
Zadowolony, lecz niemający upoważnień do działania na własną rękę, Whitman poprosił o instrukcje generała Stonemana. Przez cały ten czas żywił Apaczów. Gdy czekał na odpowiedź, zjawiły się dwie następne grupy, prosząc o warunki kapitulacji. Wysłał więc znowu list, mówiąc, że nadarza się doskonała sposobność zawarcia pokoju ze znacznym odłamem narodu Apaczów. Co zatem radzi Stoneman?
Niestety, w pośpiechu Whitman zapomniał streścić na kopercie list, zgodnie z wymogami regulaminu. Po sześciu tygodniach list wrócił z suchą uwagą o braku streszczenia. Nie nadeszły natomiast wyrazy uznania za skłonienie do kapitulacji tylu Apaczów, ani instrukcje co do przyjęcia innych. Słowem, nie wiadomo było, czy list w ogóle został otwarty. Jak gdyby jakiś zły bóg zapomniał o Apaczach do chwili, gdy właściwie dopełni się obrzędów ku jego czci.
Na początku marca w obozie Grant przebywało trzystu Apaczów. Whitman wydawał im żywność i liczył każdego dnia. Z miejscowym dostawcą zawarł umowę, na mocy której zbierali siano dla garnizonu, a okoliczni ranczerzy zgodzili się ich nająć przy zbiorach jęczmienia. Przez cały czas Apacze chętnie współpracowali i wykonywali polecenia, ciesząc się najwidoczniej, że wojna się skończyła. Wysłali nawet gońców do innych grup, namawiając je do poddania się.
Obywatele Tucson z początku wychwalali porucznika Whitmana i cieszyli się z kapitulacji Apaczów. Jednak gdy w dolinach Santa Cruz i San Pedro nie ustawały najazdy i zabójstwa, zaczęli podejrzewać, że ochrania gniazdo rabusiów. Zaczęły się podnosić protesty, z początku nieśmiałe, lecz cały czas przybierające na sile. Choć głośno nikt o tym nie mówił, niektórzy obywatele zaciekle sprzeciwiali się kupowaniu siana od Apaczów, gdyż tracili przez to jedno z nielicznych źródeł dochodu na Terytorium. Czekali tylko sposobności na skończenie z eksperymentem żywienia Indian na placówce i wrodzy Apacze wkrótce im jej dostarczyli.
W marcu Indianie zaatakowali karawanę wozów z obozu Grant i zabili ranczera w pobliżu Tubac. Tucsoński "Citizen" podsycał niepokój, donosząc, że liczni Indianie grasują w dolinie Santa Cruz. "Czy dowodzący departamentem nadal będzie karmił morderców żywnością kupowaną za wspólne pieniądze?" - pytał wydawca. Mieszkańcy Tucson urządzili szereg wieców protestacyjnych, na których wygłaszano coraz bardziej podburzające przemówienia. Większość z nich mówiła o powszechnej wyprawie na Apaczów, ale też spokojnie rozpatrywano inne plany.
Zorganizowany pospiesznie Komitet Ocalenia Publicznego wysłał do generała Stonemana delegację z Williamem S. Ourym na czele. Miała ona za zadanie zwrócenie mu uwagi na "ciągłe rozboje Apaczów w południowej części Terytorium". Spotkanie ze Stonemanem nie dało powodów do zadowolenia. Oznajmił on delegatom, że prezydent Grant i generał Sherman nakazali mu postępować zgodnie z obraną przez rząd polityką "serdeczności i duchowej perswazji, zwróconą na ich [Apaczów] chrystianizację". Delegaci Tucson zareagowali przekleństwami.
Stoneman znalazł się w trudnej, nie do pozazdroszczenia sytuacji. W Arizonie przeklinano go za rzekomą bezczynność, na wschodzie zarzucano mu barbarzyństwo. Oznajmił delegatom, że nie może nic zrobić w takich okolicznościach. Jak później mówił Oury, generał poradził im, aby zatroszczyli się o swoje bezpieczeństwo. Sugestia ta - jeśli rzeczywiście miała miejsce - nie oznaczała jednak, jak to sobie wytłumaczył Oury, że mieszkańcy Tucson mają podjąć ofensywę przeciw spokojnym Apaczom. Niemniej Oury przekonał wystarczająco wielu o zorganizowaniu wyprawy.
Apacze w dalszym ciągu napływali do Grant, aż liczba ich sięgnęła pięciuset. Poprosili o pozwolenie na zamieszkanie w górze potoku, gdzie wciąż płynęła woda. Whitman zgodził się, więc postawili szałasy w dolinie, około pięciu mil powyżej garnizonu.
Na początku kwietnia w obozie Grant zjawił się kapitan Frank Stanwood i jako starszy rangą przejął dowództwo placówki. W drodze do niej odbył rozmowę z generałem Stonemanem, który ustnie polecił mu nadal karmić Apaczów jako jeńców wojennych i stale kierować w teren patrole kawalerii na poszukiwanie nowych grup. Po inspekcji garnizonu Stanwood wyraził zadowolenie z zarządzeń Whitmana i nie zmienił ich w najmniejszym stopniu. Apacze, jak zauważył, spełniali chętnie polecenia i nie paliło im się do kupowania broni ani amunicji. Wielu sprzedało nawet swe łuki i strzały. C.B. Briesly, pomocnik lekarza w obozie Grant, nie miał słów uznania dla tutejszych Apaczów. "Przebywałem niemal wśród wszystkich plemion z wybrzeża Pacyfiku - pisał - i... nigdy nie widziałem Indian wykazujących taką inteligencję, uczciwość i chęć do nauki jak właśnie ci tutaj".
10 kwietnia Apacze napadli na San Xavier del Bac i zrabowali Papagom trochę bydła i koni. W pościg, wraz z Papagami udało się też kilkunastu Amerykanów. Po pięćdziesięciomilowej pogoni odzyskali większość zwierząt i zabili jednego porywacza. W trzy dni później Apacze uderzyli na osiedle San Pedro leżące niecałe trzydzieści mil w górę rzeki od obozu Grant. Zginął jeden osadnik. Idący w pościgu wpadli na silny oddział wojowników i w wynikłej potyczce padło dalszych trzech białych. Wściekłość mieszkańców Tucson nie miała granic, a "Citizen" dolewał oliwy do ognia.
"Zachęta do mordów" i "Układ w obozie Grant to okrutna farsa!" - krzyczały nagłówki. Nie było, jak zapewniała gazeta, "najmniejszej wątpliwości, że karmieni w obozie Grant Indianie najechali zeszłego poniedziałku San Xavier, a że zostali dopędzeni, pobici i pozbawieni łupu, uciekli do Grant, odpoczęli w środę, a w czwartek, wzmocnieni posiłkami, napadli na osiedle San Pedro". Porucznik Whitman gorąco zaprzeczył, jakoby któryś z Apaczów z obozu Grant uczestniczył w najazdach, a wszyscy w garnizonie potwierdzili jego słowa.
Obywatele Tucson zwołali powszechny wiec, na którym Juan Elias reprezentował Meksykanów, zaś William Oury Amerykanów. Obaj przywódcy udali się następnie do Francisco, wodza Papagów. Plemię to zawsze było gotowe do walki z Apaczami, toteż dziewięćdziesięciu czterech jego wojowników postanowiło wyruszyć na zaplanowaną wyprawę.
24 kwietnia kapitan Stanwood przekazał dowództwo w obozie Grant porucznikowi Whitmanowi i udał się na długi zwiad. Cztery dni później wymknęła się z Tucson, podzielona na małe grupy dla niepoznaki, gromada mężczyzn, która zebrała się w Rillito. Czterdziestu ośmiu Meksykanów kroczyło za Eliasem, lecz z mających nadejść osiemdziesięciu dwóch Amerykanów zjawili się tylko Oury i pięciu innych. Oury załatwił pokryty płótnem wóz naładowany bronią i amunicją dostarczoną przez generała - adiutanta Terytorium. Wkrótce nadeszło dziewięćdziesięciu czterech Papagów i cała wyprawa podążyła ostrożnie w stronę obozu Grant okrężną, rzadko uczęszczaną drogą.
Po namyśle Oury zostawił silny oddział w Canada del Oro, przy głównej drodze z Tucson do Grant, aby zatrzymać każdego zdążającego w tę stronę aż do ranka 30 kwietnia. Ta przezorność okazała się zbawienna dla jego planów, bowiem kapitan Dunn z fortu Lowell zauważył brak wielu mężczyzn w Tucson. Widząc co się święci, wysłał do Whitmana dwóch kurierów z wieścią, że coś grozi jego Indianom. Obaj wysłańcy zostali przetrzymani przez straże Oury’ego do świtu 30 kwietnia.
W tym właśnie czasie wyprawa dotarła do obozu Grant i rozdzieliła się na dwie grupy. Wybrany przywódcą Elias wysłał Papagów w górę prawego brzegu Arivaipa, a sam z pozostałymi podążył w tym samym kierunku drugą stroną potoku. Nastał świt, gdy osiągnęli apacką ranczerię. Dwoje strażników, kobieta i mężczyzna, siedziało na wzgórzu, grając w karty. Papagowie podkradli się do nich bezszelestnie i zabili ciosami maczug, zanim zdołali wszcząć alarm. Wówczas ruszyli między szałasy z maczugami i nożami, by nie obudzić reszty obozu. Jęki mordowanych ostrzegły innych, którzy uciekli w górę kanionu i wkrótce rzeź ustała. Kilku Papagów zdążyło przed zabiciem zgwałcić kilka Apaczek. Potem zebrali ocalałe z masakry dzieci, podłożyli ogień pod szałasy i odeszli. Dokładnej liczby zamordowanych nigdy nie ustalono. Wahała się ona od osiemdziesięciu pięciu do stu trzydziestu pięciu, a wśród znalezionych na miejscu zwłok było tylko ośmiu mężczyzn.
Na koniec do obozu Grant dotarł kurier i przekazał Whitmanowi ostrzeżenie kapitana Dunna. Ten pchnął do Apaczów dwóch tłumaczy, by powiadomili ich o niebezpieczeństwie i sprowadzili do fortu. Lecz gdy ci zjawili się w obozie, nie znaleźli już nikogo przy życiu. Whitman posłał na miejsce lekarza garnizonowego i wóz z lekarstwami. Doktor znalazł jedną kobietę żywą i zdrową, lecz bała się zaprowadzić go do swoich.
Żaden Meksykanin ani biały nie odważył się przyjąć od Whitmana stu dolarów w zamian za wyszukanie Apaczów w górach i skłonienie ich do powrotu. Następnego dnia porucznik udał się ze swymi ludźmi pochować zabitych. O zmierzchu zaczęli nadchodzić Apacze, którzy ocaleli z napadu. Eskiminzin powrócił, prowadząc ze sobą córkę.
"Nie chcę już żyć... - powiedział Whitmanowi - ale będę żył, by pokazać tym, którzy nam to zrobili, że to wszystko i to, co mogą jeszcze zrobić, nie zniszczy mej wiary w ciebie tak długo, jak długo będziesz stał z nami i bronił nas". Poprosił oficera, by spróbował odzyskać uprowadzone przez Papagów dzieci. Whitman był do głębi poruszony niezachwianą wiarą, jaką darzyli go Apacze oraz zrozumieniem przyczyn ich tragedii.
Na wschodzie masakra w obozie Grant wywołała burzę. Prezydent nazwał ją "morderstwem" i klęską polityki pokoju. Powiadomił gubernatora Ansona P.K. Safforda, że ci, którzy wzięli udział w "zbiorowej rzezi" muszą stanąć przed sądem albo zaprowadzi na terytorium stan wojenny. Nakazał C.W.C. Rowellowi, rejonowemu prokuratorowi Stanów Zjednoczonych, opuścić Arizona City i przeprowadzić dochodzenie w Tucson. Wendell Phillips oświadczył, że "te arizońskie łotry, ci mordercy Apaczów powinni zawisnąć tak samo, jakby popełnili morderstwo na stopniach Kapitolu". Phillips nie wiedział jednak, jak na pograniczu traktuje się zabójcę Indianina.
Jeszcze nim wieść o masakrze dotarła do Waszyngtonu, Departament Wojny wydał rozkaz wycofania z Arizony generała Stonemana i jego Dwudziesty Pierwszy Pułk Piechoty, a na jego miejsce wyznaczyło generała-majora George'a Crooka, dowódcę Dwudziestego Trzeciego Pułku Piechoty. Crook zdobył sobie sławę w kampanii przeciw Pajutom, podczas której wypracował swoiste metody tropienia wroga, które miał zastosować skutecznie i w Arizonie. Na miejscu zjawił się bez fanfar i po rozmowie ze swym przyjacielem, gubernatorem Saffordem, doszedł do wniosku, że obywatele mają słuszność, zaś Whitman nie. Stąd darzył porucznika silną antypatią, choć nawet się jeszcze nie zetknęli.
Crook był już szeroko znanym oficerem, prawdziwym "żołnierzem nad żołnierzami". Rzadko zakładał mundur, gdy wyruszał na wyprawę, przedkładając surdut bądź płócienne ubranie. Panował nad sobą w zadziwiającym stopniu, nigdy nie pił ani nie palił, nie ubliżał nikomu - ani ludziom ani mułom. Nie znosił wokół siebie żadnej wystawności, nie czynił dramatycznych gestów. Swych oficerów nie zamęczał szczegółowymi instrukcjami, po prostu mówił o wyznaczonych celach i sposobach, w jaki chce je osiągnąć. Zdaje się, że żaden oficer w armii nie cieszył się większym szacunkiem wśród podwładnych.
Natychmiast po przybyciu Crook wezwał do siebie wszystkich oficerów w departamencie i rozpoczął przygotowania do decydującej kampanii przeciw Apaczom. Zakazał żywienia Indian w garnizonach prócz jeńców wojennych trzymanych w "ścisłym zamknięciu". Choć podczas wypraw przeciw Pajutom korzystał z usług indiańskich zwiadowców, to w większości pochodzili oni z innych plemion i bardzo możliwe, że pomysł użycia Apaczów do zwalczania Apaczów podsunął mu arizoński pionier Albert Franklin Banta. Jego zdaniem Crook powinien "zwalczać ogień ogniem". Gdy ten zapytał, co to ma znaczyć, Banta odparł: "Niech pan walczy wraz z Indianami przeciw Indianom. W kraju tak górzystym jak Arizona tylko tak można ich tropić. Piechota jest w zasadzie bezużyteczna i to samo można właściwie powiedzieć o kawalerii...". Według Banty generał orzekł, że pomysł nadaje się na eksperyment. Użycie Indian jako zwiadowców było jedną sprawą, użycie ich jako żołnierzy zwalczających innych Indian - zupełnie czymś innym.

Eskiminzin, wódz Arivaipa

W Tucson, w ciągu tygodni, jakie upłynęły od masakry, nie padło ani jedno słowo ubolewania. Przeciwnie, wszelkie składane oświadczenia usprawiedliwiały to co zaszło. Starano się za wszelką cenę na miejsce wcześniejszych domysłów dostarczyć niezbite dowody uczestnictwa niektórych Apaczów z obozu Grant w zabójstwach i grabieżach. Mówiono na przykład, że Apacz zabity po napadzie na San Xavier nie miał jednego górnego zęba i ludzie przysięgali, że widziano go w obozie Grant. Uznano to za wystarczający dowód.
Po pochowaniu zabitych Eskiminzin udał się na kilka dni w góry, a potem Apacze zabrali się do odbudowywania szałasów. W jakiś czas później, pod koniec maja, oddział kawalerii z fortu Apache nadjechał kanionem Arivaipa i natknął się nieoczekiwanie na Eskiminzina i jego ludzi. Zaskoczeni żołnierze otworzyli ogień, lecz Apacze rozproszyli się natychmiast i nikt nie odniósł rany. Eskiminzin był teraz pewien, że nie ma nadziei na pokój z Amerykanami. Pożegnał Whitmana, mówiąc, że "można winić tylko tego, kto łamie pokój". Po drodze w góry zaszedł do swego wieloletniego przyjaciela, Charlesa McKinneya, który żył na farmie w pobliżu Grant. Obaj pożywili się i wypalili fajki. Gdy nadszedł czas pożegnania, Eskiminzin wyciągnął pistolet i zastrzelił gospodarza. Pytany później o powody zabójstwa powiedział, że uczynił to, by przekonać Apaczów, że nie ma żadnej przyjaźni z białymi. "Byle tchórz potrafi zabić wroga - rzekł - lecz tylko prawdziwy mężczyzna zabije przyjaciela".
(...)
Na początku 1871 roku Kongres przeznaczył siedemdziesiąt tysięcy dolarów na zgromadzenie w rezerwatach Apaczów z Arizony i Nowego Meksyku w celu zaprowadzenia pokoju i cywilizacji między nimi. Zarząd Komisarzy do Spraw Indian polecił Vincentowi Colyerowi raz jeszcze odwiedzić Apaczów i zapobiec wybuchowi wojny poprzez założenie dla nich rezerwatów. Przed podróżą Colyer spotkał się z prezydentem Grantem, który znacznie poszerzył jego upoważnienia co do obierania miejsc pobytu Indian. Jednocześnie Grant polecił sekretarzowi Departamentu Wojny, Belknapowi, aby armia pomagała mu we wszelkich możliwych porozumieniach, jakie osiągnie z Apaczami. On zaś miał odpowiednio rozmieścić wędrowne plemiona, poddać je zarządzaniu sumiennych urzędników z Biura do Spraw Indian oraz dostarczyć im żywności, odzienia i wszystkiego, czego mogły potrzebować. Gdy Crook dowiedział się o misji Colyera, natychmiast zawiesił kampanię przeciw Apaczom.
W Santa Fe Colyer usłyszał, że osadnicy z okolic agencji Canada Alamosa zebrali się, aby ją zniszczyć. Wraz z zarządzającym sprawami Indian w Nowym Meksyku, Nathanielem Pope'em pospieszył na miejsce, lecz tylko po to, by stwierdzić, że Indianie uciekli w góry. Kiedy zaś spróbował spotkać się z wodzami, ci nie przejawiali chęci opuszczenia swych kryjówek.
(...)
Podróż Colyera do Arizony spotkała się z jak najgorszym odzewem, zanim jeszcze dotarł na Terytorium. Szeroko atakowano go w prasie i często grożono pobiciem. Obywatele gorączkowali się szczególnie wtedy, gdy konferował z ludźmi podzielającymi jego zapatrywania na sprawę Apaczów. Współcześni historycy również go wyśmiewali, choć Hubert Howe Bancroft wyraził coś na kształt ubolewania. "Niezależnie od moich lekceważących uwag co do misji Colyera - pisał - należy zrozumieć, że nie zaprzeczam jego twierdzeniu, iż Apaczom wyrządzono wiele zła... Rezerwat z białymi pod kontrolą Apaczów byłby czymś bardziej zgodnym z odwiecznymi zasadami sprawiedliwości aniżeli obecny stan rzeczy. Nie winię Apaczów, że bronią swej ojczyzny i praw w swoisty dla nich sposób". Dodawał jednak, że i osadnicy z Arizony nie mogli przystać na zabójstwa i rozboje. "Mieliśmy w nadmiarze wolnego miejsca, gdzie można by zrobić użytek z ograniczonego zasobu naszej życzliwości i miłosierdzia - kończył cynicznie - po zmuszeniu Indian do uległości".
W forcie McDowell Tonto oświadczyli Colyerowi, że pragną pokoju, gdyż nawet króliki czują się bezpieczniej od nich i cierpią głód. Ich wódz powiedział, że żołnierze zabili mu czworo dzieci. "Byłem świadkiem niezliczonych narad z Indianami na Równinach podczas ostatnich siedemnastu lat - pisał Colyer - lecz muszę przyznać, że nigdy nie spotkałem się z większą wrażliwością i zdrowym rozsądkiem niż u tych tutaj...". Odbył również naradę z Yavapai, lecz ci zniknęli nagle kilka nocy później. Istniało podejrzenie, że meksykańscy przewodnicy powiedzieli im o nadejściu Pimów, wiedząc, że skłoni ich to do ucieczki. Przewodnicy (tak jak dostawcy) tracili pracę i pieniądze z nastaniem całkowitego spokoju.
W obozie Apache, który w 1870 roku powstał jako obóz Mogollon, major John Green wyraził swój optymizm co do widoków pokojowej polityki i zameldował, że Coyotero zebrali sto trzydzieści ton siana, za które zapłacono im mąką. Green usilnie starał się ich zatrudniać, lecz jak powiedział Colyerowi:
"Kłopot polega na tym, że dostarczają drewna tak szybko, że w ciągu kilku dni mamy opał na całą zimę. Przynoszą go po trzydzieści sągów dziennie. Co dzień dostarczają po piętnaście ton siana. Należy przy tym pamiętać, że gałęzie łamią rękoma lub tną zużytymi siekierami, zaś trawę nożem, a wszystko to przenoszą na własnych barkach. To cudowne, jak ochoczo biorą się do pracy. Prawdą jest, że niemal całą robotę wykonują kobiety i dzieci, ale pomaga im też kilku mężczyzn, o wielu więcej niż na początku...".
Wszystko to cieszyło "apackich przyjaciół", którzy chcieli widzieć ich zadowolonych i żyjących w pokoju, lecz stanowiło kamień obrazy dla tych, co ciągnęli zyski z dostaw dla armii. Również Green znalazł się pod ostrzałem. Przed swym odejściem Colyer zatwierdził rezerwat ustanowiony przez generała Stonemana, a dekret prezydenta powiększył go o duży obszar leżący na południe od Gila. Ten nowy teren stał się agencją San Carlos.
Bezpośrednio po masakrze w obozie Grant przerażeni Apacze uciekli w góry. W agencji pozostał tylko wódz Miguel ze swoją grupą. Pod koniec roku Crook przyjął na zwiadowców kilku jego wojowników, co znów wywołało oburzenie.
Z obozu Apache Colyer i jego wojskowa eskorta ruszyli przez kraj Apaczów do obozu Grant. Towarzyszyło im dwóch młodych wojowników, którzy na postojach nadawali sygnały dymne, by zawiadomić współplemieńców, że pokojowo nastawieni ludzie wędrują po ich ziemi. Często odwiedzali ich dzicy Apacze, lecz nie stwarzali żadnych kłopotów.
W obozie Grant Colyer dowiedział się, że liczna grupa zbrojnych cywilów z Tucson znajduje się w odległości dwunastu mil od placówki, zamierzając położyć kres karmieniu tutaj Indian. Dowodzący garnizonem kapitan Nelson wysłał do nich kaprala i kilku żołnierzy z ostrzeżeniem, by się stamtąd wynieśli. Odpowiedzieli, że są poszukiwaczami złota i mają prawo przejść przez rezerwat, co zamierzali uczynić. Na pozór kierowali się w góry, lecz rezerwatu nie przecinała żadna droga ani szlak, które mogłyby ich dokądkolwiek zaprowadzić. Było oczywiste, że cała ta historia z poszukiwaniem złota jest wymysłem.
Colyer oświadczył kapitanowi Nelsonowi, że jeśli pozwoli zbliżyć się tym ludziom na odległość dziesięciu mil od rezerwatu, wówczas przeniesie wszystkich Indian do obozu Apache i poprosi go o eskortę będącą w stanie zapewnić im bezpieczeństwo. Ponieważ prezydent udzielił Colyerowi nadzwyczajnych pełnomocnictw w stosunkach z wojskiem, Nelson usłuchał od razu. Wysłał na miejsce porucznika Whitmana, by ostrzegł cywilów, że wojsko otworzy ogień, jeśli podejdą bliżej. Obywatele Tucson zawsze uważali Whitmana za swego wroga, więc i teraz przypisali mu wydanie tego rozkazu i znienawidzili jeszcze bardziej.
Wysłannicy sprowadzili Eskiminzina i jego ludzi, a Colyer próbował skłonić ich do przeniesienia się do obozu Apache, gdyż obóz Grant znajdował się niebezpiecznie blisko osiedli białych. Oni jednak sprzeciwili się temu, mówiąc, że Coyotero nie są im bliscy i nie chcą żyć na cudzej ziemi. Colyer zgodził się zatem uznać Grant za oficjalny rezerwat, choć wiedział, że to nie potrwa długo i pozwolił zostać tu Arivaipom i nielicznym Pinaleniom. Ostrzegł ich, by nie przekraczali jego granic. Obiecał też odzyskać dzieci uprowadzone przez Papagów, lecz nie mógł ich odnaleźć.
Z Grant udał się do obozu Verde, gdzie spotkał wynędzniałych Yavapai, poważnie osłabionych chorobami i głodem. Nie chcieli oni przenieść się do obozu Date Creek, lecz przystali na rezerwat w Verde. Colyer osadził ich tutaj, dodając im jeszcze czterdzieści pięć mil terenu biegnącego od placówki w górę rzeki.
Opowiedzieli mu o wielu zaznanych krzywdach. Jednego z nich zabili trzej biali, aby zawładnąć jego sztucerem Henry'ego. Na drugi dzień kilka osób z tej samej grupy wędrowało wzdłuż drogi w poszukiwaniu pracy; farmerzy widząc ich, uznali, że nadchodzą pomścić śmierć współplemieńca. Przerażeni otworzyli ogień do Indian, zabijając kilka osób. Colyer widział sporą grupę Yavapai żebrzących o żywność przy stacji pocztowej na pustyni koło Ehrenberga. Powiedzieli mu, że wyrzucono ich z agencji Kolorado i znad Date Creek, gdyż oficerowie nie życzyli ich sobie w pobliżu.
Gdy na koniec Colyer dotarł do wodza Tontów, Delshaya, spostrzegł, że on i jego ludzie są niemal nadzy i pragną pokoju. "Chcę zawrzeć wielki układ - powiedział Delshay. - Chcę mieszkać wraz z żołnierzami, jeśli przybędą w Dolinę Słoneczników (Sunflower Valley) lub do obozu Carroll, jeśli rząd założy tam placówkę. Zawrę pokój trwający wiecznie... Jeśli wielki kapitan z obozu McDowell nie ustanowi garnizonu tam, gdzie mówił, to ja nie uczynię już nic, gdyż Bóg stworzył białego i Bóg stworzył Apacza i Apacz ma takie samo prawo do tego kraju jak biały... Nie boję się białych ani Meksykanów, lecz Pimów i Maricopów, którzy nocą przychodzą do mych obozów i maczugami zabijają kobiety i dzieci".
Delshay nie chciał jednak zabrać swych ludzi do obozu McDowell, gdzie żyliby na zmniejszonych racjach. Żołnierze, jego zdaniem, nie mają prawa żądać, by Indianie otrzymywali mniej jedzenia od białych. Którejś nocy Tonto zniknęli nieoczekiwanie, zostawiając nawet przy ogniskach niedogotowany posiłek. Później okazało się, że wyprawa Pimów i Maricopów, wiedząc iż wojownicy Tonto udali się do McDowell na spotkanie z Colyerem, ruszyła w dolinę Reno i w obozie Tontów zabiła trzydzieści dwoje ich kobiet i dzieci.
Podczas wizyty u Pimów i Maricopów nad Gila, Colyer widział, że żyją w dobrobycie, ale zagrażała im ruina. Biali, żyjący powyżej nich nad rzeką, odciągali tak dużo wody, że nie dochodziła do pól Pimów. Wódz jednej z dolnych wiosek poprosił agenta, aby mógł ze swymi ludźmi wypędzić intruzów. Innym razem zazwyczaj przyjaźni Pima stanęli oko w oko z dowódcą obozu McDowell, który zagroził im karą za jakieś rzekomo popełnione przewinienia. Pięciuset wojowników oświadczyło, że są gotowi do walki. Ponieważ komendant miał tylko jedną kompanię kawalerii, więc zdecydował, że karę należy odłożyć albo darować. Colyer rozszerzył rezerwat Pimów, czyniąc zadość ich sprawiedliwym żądaniom, gdyż powinni mieć więcej ziemi wzdłuż Gila aniżeli dotąd.
(...)
W forcie Whipple Colyer spotkał się z Crookiem. Stosunki między nimi układały się poprawnie, lecz chłodno. Colyer już wcześniej skarżył się sekretarzowi Departamentu Spraw Wewnętrznych, Delano, że posunięcia Crooka zagrażają sukcesowi polityki pokoju. Odrzucił też radę generała, aby nie przenosić podczas nadchodzącej zimy Yavapai z zachodniej Arizony do obozu Verde, lecz założyć im przejściowy rezerwat nad Date Creek, co również nie poprawiło ich wzajemnych stosunków.
Swemu głęboko skrywanemu oburzeniu Crook dał wyraz w prywatnym liście do generała J.M. Schofielda, dowódcy Dywizji Pacyfiku. Był przekonany - pisał - że poruczono mu rozwiązanie całej kwestii apackiej, teraz zaś Colyer robi się przedstawicielem prezydenta, realizując jego "wypieszczoną teorię". Zarzucał twórcom polityki pokoju, że posługują się Colyerem jako narzędziem mającym pokazać, że można rzeczywiście zawrzeć trwały pokój z "niezwykle skrzywdzonymi i napastowanymi Apaczami". Nie mieliby oni nic przeciw temu, gdyby w trakcie prowadzonej wojny mogli go nazwać "największym rzeźnikiem Ameryki Północnej". Pokój Colyera z Apaczami jest farsą - zakończył.
Na koniec swej podróży, w październiku, Colyer przekazał Crookowi kontrolę nad Indianami Arizony, co wojsko przyjęło z zadowoleniem. Pod koniec 1871 roku Apacze pobierali żywność w Canada Alamosa (dziewięciuset ludzi), w Apache (tysiąc trzystu), w Grant (dziewięciuset), w Verde (pięciuset) i w McDowell (stu). Ponad połowa plemienia żyła teraz w pokoju i nadchodziły coraz to nowe grupy, aby się poddać. Colyerowi mogło się zdawać, że znalazł rozwiązanie apackiego problemu, lecz sprawa nie była taka prosta. Wciąż na wolności koczowały wrogie grupy, a rząd nie spieszył się z potrzebnymi funduszami, które pozwoliłyby żyjącym w rezerwatach na niezależne bytowanie.

Generał Crook, zwiadowca Niemiec i Alchesay, Apacz z White Mountain

Po odwiedzinach u generała Schofielda w San Francisco Colyer wrócił do Waszyngtonu, gdzie Sekretarz Departamentu Wojny napadł na niego, zarzucając mu wtrącanie się w sprawy wojska. Colyer użył jednak swego wpływu na Granta, by zapobiec ogólnej wojnie przeciw Apaczom. Polityka prezydenta, naciskanego i przez Colyera, i przez Belknapa, zakładała ustanowienie oficjalnych rezerwatów w miejscach obranych przez Colyera i osadzenie w nich przez wojsko wędrujących Indian. Mieli tam znaleźć pożywienie i ochronę. Zarządzający sprawami Indian Arizony miałby swe biuro w forcie Whipple, kwaterze głównej Crooka, zaś ministerstwo wojny dostarczyłoby „odpowiednich i rozważnych” oficerów, którzy pracowaliby jako indiańscy agenci do czasu nadejścia cywilnych urzędników.
Generał Sherman miał wcielić w życie plan Granta. Poprosił o współpracę dowódców dywizji Missouri i Pacyfiku, dodając, że skoro Biuro do Spraw Indian rzadko mogło wyżywić swych podopiecznych, zatem intendentura armii wydzieli tyle racji, by kapitulujący Indianie nie głodowali. Jednocześnie ułagodził Crooka, obiecując mu, że w odpowiednim czasie Departament Wojny udzieli mu poparcia we wszelkich "zaradczych posunięciach", jakie mógłby podjąć.
W tym samym czasie na całym Terytorium rozpętała się kampania oszczerstw przeciw porucznikowi Whitmanowi. "Królewskiego Whitmana" przedstawiano jako alkoholika pijącego na służbie i poza nią oraz człowieka, który chroni Apaczów tylko dlatego, że szczególnie upodobał sobie "ciemnolice dziewczęta". Gdy Crook zastąpił Stonemana na stanowisku dowódcy departamentu, nakłaniano go do usunięcia Whitmana z obozu Grant. Dla Crooka polityka pokoju była karygodnym marnowaniem czasu i z chęcią zwolniłby porucznika przy najbliższej okazji. Otwarcie nakazał mu, by zmienił swe stanowisko, lecz ten z całą stanowczością odmówił.
Kiedy wyprawie białych zabroniono poruszać się po rezerwacie, Crook stanął po stronie obywateli przeciw "pacyfistom". Udzielił ostrej reprymendy kapitanowi Nelsonowi, który wykonując rozkazy Colyera nie miał przecież w tej sprawie nic do powiedzenia, i wkrótce pozbył się go z Arizony. Kazałby też spakować manatki Whitmanowi, lecz tego Colyer mianował tymczasowym agentem w obozie Grant, po części dlatego, by chronić go przed Crookiem.
Okręgowy prokurator Stanów Zjednoczonych Rowell przybył do Tucson w połowie września 1871 roku. Sąd przysięgłych zebrał się w październiku, lecz odrzucił jego żądanie oskarżenia ludzi, którzy napadli Apaczów z obozu Grant. Rowell ogłosił zatem, że jeśli winni nie zjawią się w ciągu trzech dni, prezydent wprowadzi w Arizonie stan wojenny. Sądzonym przez sąd wojskowy z pewnością dowiodą winy, gdyż większość oficerów nie lubi, gdy obywatele działają na własną rękę, a szczególnie, gdy popełniają okrucieństwa wobec spokojnych Indian.
Sąd opieszale zaczął zbierać dowody oskarżenia, lecz większość z nich (czego w ogóle nie wyjaśniono) dotyczyła innych spraw - napadów Apaczów i takich grzechów oficerów armii, jak pijaństwo, okradanie rządu i wyzyskiwanie swych stanowisk do uwodzenia indiańskich dziewcząt. Sędziowie długo wcześniej unosili się nad grabieżami Apaczów, lecz ich troska o cnotę apackich kobiet wyrażała nowo objawioną wrażliwość uczuć, dotąd nie spotykaną.
Przysięgli uznali winnymi stu ośmiu mężczyzn, a potem dodali jeszcze jedno imię, a mianowicie Eskiminzina - za zabicie Charlesa McKinneya. W kilka godzin po ogłoszeniu wyroku spalono publicznie kukły Rowella i jego sekretarza. Ciągłe groźby pod ich adresem sprawiły, że komendant obozu Lowell rozrzucił w tłumie zgromadzonym przed gmachem sądu żołnierzy, aby bronili ich przed ewentualną napaścią.
Podczas rozprawy oskarżeni zachowali spokój, gdyż ich obrońca zręcznie usprawiedliwiał masakrę, a nie zaprzeczał, że się odbyła. O mały włos doprowadził do tego, że porucznik Whitman stanął przed sądem. Pewnego razu zmusił go, by przyznał, że Apacze zgodzili się zostać zwiadowcami przeciw wrogom tylko wówczas, gdy wojsko pomoże im w najeździe na Sonorę. Najbardziej zaskakującym w całym procesie nie był jednak uniewinniający wyrok, lecz to, że na jego wydanie wystarczyło zaledwie dziewiętnaście minut.
Jadowite wypowiedzi pod adresem Whitmana, cały czas ukazujące się w prasie, oraz uprzedzenie, jakim darzył go Crook sprawiły, że generał postawił go przed sądem polowym, który miał go oczyścić z zarzutów albo uznać niegodnym pełnienia obowiązków. Skład sędziowski zebrał się na początku grudnia, a tworzyli go głównie oficerowie Trzeciego Pułku Kawalerii. Większość z wysuniętych wobec Whitmana zarzutów dotyczyła pijaństwa. Sąd po szeregu wybiegów oddalił zarzuty bez ich badania, co spotkało się z dezaprobatą Crooka. Trzeci Pułk gotował się jednak do przeniesienia do departamentu Platte, tak że w danej chwili nie można było nic więcej zrobić. Następnego roku Whitman stanął jeszcze przed dwoma sądami polowymi i ten drugi uznał go winnym "ordynarnego wyrażania się wobec przełożonego oraz postępowania niegodnego oficera i dżentelmena".
Nowa fala grabieży i zabójstw dokonanych przez Apaczów sprawiła, że świeżo zaprowadzoną politykę pokoju odłożono pod koniec 1871 roku do lamusa. Departament Wojny upoważnił Crooka do wszczęcia energicznej kampanii przeciw Apaczom. W celu zaprowadzenia ładu pośród żyjących już w rezerwatach miał dobrać agentów według własnego uznania. To zaś dało mu wyczekiwaną sposobność pozbycia się Whitmana z obozu Grant.


Spis fotografii
Apacz w czapce z piórami
Wickiup - szałas Apaczów
Apacz z maczugą wojenną i w czapce z piórami
Toos-day-zay, żona Cochise'a i matka Nacheza
Apacze w San Carlos grają w kółko i kij
Victorio, wódz Mimbreniów
Eskiminzin, wódz Arivaipa
Generał Crook, zwiadowca Niemiec i Alchesay, Apacz z White Mountain
Apaccy zwiadowcy badają trop
Oczekiwanie na przydziały, San Carlos
Apacki czarownik z emblematem swej profesji
Apacki zwiadowca z żoną
Apaczka z synkiem i córką
Apaczka z niemowlakiem w kołysce
Grupa apackich policjantów
Taza został wodzem Chiricahuów po śmierci Cochise'a w 1874 roku
Przywódca Chiricahuów Nosey z żoną, 1881
Nachez, wojownik Chiricahów
Geronimo
Nana, jeden z wodzów Mimbreniów, który objął władzę po Victorio, sfotografowany w 1884 roku
Sanchez
Amerykańscy kawalerzyści i apaccy zwiadowcy około 1886 roku
Apaccy zwiadowcy
Tzoe lub Penaltishn, zwiadowca, który poprowadził generała Crooka do kryjówki Chiricahów w Sierra Madre
Chato, wódz Chiricahuów, w rezerwacie Mescalerów, 1927
Mangus, syn Mangasa Coloradas, następca Victoria jako wódz Apaczów z Warm Springs
Loco, wódz Mimbreniów, sfotografowany w 1886 roku
Bonito, wódz Chiricahuów, poddał się Crookowi w 1883 roku
Spotkanie generała Crooka z Geronimem w 1886 roku
Obóz Geronima, lata osiemdziesiąte XIX wieku
Grupa apackich jeńców w forcie Bowie, 1886
Apache Kid z towarzyszami, 1880
Apaccy zwiadowcy w rezerwacie San Carlos, sfotografowani około 1893
Geronimo w forcie Sill, sfotografowany w 1898 roku
Obrzęd Wschodzącego Słońca, White River Fair Ground, wrzesień 1951

Spis map
Apacze Zachodni
Apaczeria Zachodnia
Teatr operacji podczas ekspedycji w góry Sierra Madre
Meksykański teatr wojny
Współczesne rezerwaty Apaczów w Arizonie i Nowym Meksyku


Donald E. Worcester, APACZE Orły Południowego Zachodu, Biblioteka "Tawacinu" nr 29, TIPI, Wielichowo 2003, ISBN 83-902155-9-4, format 145×205, stron 408, zdjęcia, mapy, bibliografia, indeks, cena 42 zł